Śmierć to nie zupa
Gdybym miał wskazać jakiś moment zwrotny w moim życiu, pewnie wybór padłby na ten dzień, gdy po raz pierwszy ujrzałem siedzącego na gałęzi gołębia.
Było to zaraz po jednej z moich licznych prób autodestrukcji, której okoliczności, jako były nałogowy samobójca, nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Za to bardzo dobrze pamiętam tego gołębia i szok, jaki przeżyłem, gdy zobaczyłem go przycupniętego tuż nad moją głową, którą uniosłem, tknięty jakimś impulsem. Siedział spokojnie i nieruchomo, jak jeszcze jeden liść na gałęzi. Dotychczas kojarzyłem gołębie wyłącznie z ruchliwymi chodnikami, deptakami, ewentualnie z zasranymi pomnikami czy dachami samochodów. Ale gołąb na drzewie? Niecodzienny widok. Nie byłem jednak w nastroju, by go kontemplować, bowiem od tego całego umierania zrobiłem się głodny.
Szczęśliwie gołębie drzewo rosło niemal przytulone do ściany restauracji. Wstąpiłem do niej i poprosiłem o schabowego z zestawem surówek i frytkami (bo frytki to zgon szybki, jeśli wierzyć mojej drogiej matce). Kelnerka obsługiwała mnie bez słowa, za to przy każdym wypowiadanym przeze mnie krzywiła swoje mięsiste wargi, wysmarowane na wpół startą szminką, jakby moje zamówienie wyrządzało jej jakąś niewybaczalną krzywdę. Może dlatego, że zarejestrowane jej zamaszystym pismem, zajęło aż półtorej strony w notatniku, a może przez zdradziecką kombinację u i ó w surówkach. Nie wiem, komu z nas bardziej zależało, bym się tym schabem udławił, ale myślę, że oboje byliśmy równie zadowoleni, że na jakieś dwadzieścia minut, które potencjalnie dzieliło nas od tego momentu, możemy się rozstać.
Dziewczyna wróciła jednak znacznie wcześniej, jeszcze bardziej wydymając swoje szczątkowo uszminkowane usta, co nadało jej wygląd nadąsanego dziecka, które wybiło szybę podczas gry w piłkę i teraz musi przeprosić. Wróciła, aby zapytać, czy nie chciałbym zjeść jakiejś zupy przed drugim daniem.
– Mamy w lokalu takie wytyczne, że jak ktoś zamawia drugie danie, należy zaproponować mu zupę – oznajmiła. – Ale zapomniałam.
Nie doceniłem tej szczerości i odpowiedziałem jej wyniosłym milczeniem człowieka, którego zawrócono znad grobu tylko po to, by wysłuchiwał jakichś bredni o zupach. Ponagliła mnie, sugerując specjał dnia – brukwiową z młodej brukwi. Życzyłbym sobie spróbować brukwiowej z młodej brukwi? Odrzekłem zuchwale, że życzyłbym sobie śmierci. Wielki talerz gorącej, parującej śmierci – jeśli to nie problem.
– Śmierć to nie zupa, proszę pana – odparła przytomnie.
Mógłbym darować sobie szczegóły tej anegdoty, nie mogę jednak pozbawić się rozkoszy wspominania, jak bardzo schlebiało mi – wówczas trzynastolatkowi – bycie adresowanym per pan. Ale to nie moje ego, a gołąb jest tu istotny. Już do niego zmierzam.
Apetyt straciłem jakoś w trzech czwartych nasączonego tłuszczem kotleta, nabrałem za to ochoty, by ponowić zamach na moje irytująco uporczywe życie. Jednak najpierw wróciłem pod tamto drzewo, by nacieszyć oczy ostatnim dziwem, którego kiedykolwiek miałem uświadczyć. Gołąb wciąż trwał tam niczym zaklinowana piłka. Lecz dostrzegłem też kogoś, kto najwyraźniej miał zamiar spuścić z tej piłki powietrze – nędznego, wyliniałego kota, który pełzł w górę pnia, powoli, do bólu powoli, nie wiem, czy to dlatego, że taki był z niego wytrawny, metodyczny myśliwy, czy przez fakt, że zdawał się być w dość kiepskiej formie. Wiedziałem jednak, że to tylko kwestia czasu, aż dorwie swoją ofiarę i jednym capnięciem doprowadzi ją do nieuchronnej zguby. O, biedny, nieświadomy gołębiu, jaki zaskakujący, gwałtowny koniec cię czekał! Ależ ci zazdrościłem!
Przyglądałem się temu spektaklowi bez najmniejszego wzdrygnięcia, jak przystało na psychopatę, za którego w owym okresie z dumą się uważałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że co drugi trzynastolatek jest psychopatą. Mija to mniej więcej w tym samym czasie co trądzik i inne atrakcje wieku dojrzewania. Tamtego dnia byłem jednak w kwiecie swojej pryszczatej, zdegenerowanej młodości i perspektywa ujrzenia na własne oczy krwawego oblicza bezlitosnej natury napawała mnie statecznym zachwytem, który przywiódł mi na myśl własnego ojca. Był on pasjonatem zabijania much i za każdym razem, gdy udało mu się jakąś upolować, oglądał swą zdobycz ze wszystkich stron, z tą samą cierpliwą, beznamiętną badawczością, z którą ja wgapiałem się w gołębia. Cóż, może jednak nie wszyscy wyrastają ze swoich nastoletnich perwersji. Ale lepsze to niż trądzik. Zwłaszcza jeśli znajdzie się jakiś zmyślny przepis na bycie psychopatą dyskretnym. Tak jak mój ojciec. Zimą widziałem w nim po prostu kolejnego sfrustrowanego faceta z brzuszkiem, za to w sezonie letnim robił się z niego prawdziwy rzeźnik. I to rzeźnik na pełen etat, jako że jego drugą wielką pasją było wietrzenie wnętrz. Zamykał okna, tylko gdy chciał przyłożyć mojej drogiej matce. Tak żeby nie przeszkadzać sąsiadom. Nie żeby komukolwiek mogło to przeszkadzać. Nawet mamie nie przeszkadzało.
To była twarda kobieta. Pamiętam, że zapytałem ją raz, dlaczego dziewczynki mogą nosić spodnie, ale chłopcom nie wolno nosić sukienek. Nie wyjaśniła mi tego, ale pozwoliła, bym nazajutrz poszedł do szkoły w jednej z jej kiecek. Gdy wróciłem do domu, zapłakany i z rozbitym nosem, podniosła wzrok znad garnka pokrojonych w ćwiartki ziemniaków (bo frytki to zgon szybki), które akurat soliła i rzekła tylko jedno słowo. „Dlatego”. Oto jak twarda była. Nie dała mi zjeść obiadu za karę, że zakrwawiłem jej sukienkę, jednak wystarczyło, by zasypała plamę tą samą solą, którą wcześniej doprawiła ziemniaki i po praniu sukienka wyglądała jak nowa. Tydzień później mama włożyła ją na moją komunię.
Ale miałem mówić o gołębiu.
Kocur odwlekał krytyczny moment w nieskończoność, jak gdyby, aby nasycić swój brzuch, musiał nie tylko ukatrupić gołębia, ale i przedtem dostatecznie długo poznęcać się nade mną. W końcu jednak dotarł na gałąź zajmowaną przez nic niepodejrzewającego ptaka. Dzieliły ich ledwie centymetry. Widziałem, jak drapieżca szykuje się do skoku, jak wstrzymuje oddech (a może to ja wstrzymałem oddech?), jak napinają się jego kończyny… I wtem dźwięk otwieranych drzwi spłoszył gołębia, który odleciał, uciekając przeznaczeniu.
Kot również wręcz sfrunął z drzewa, zwabiony grzechotem blaszanej miski, którą postawiła u drzwi kelnerka, wychodząc na przerwę na papierosa. Paliła przykucnięta, głaszcząc tego cherlaka, który łasił się do niej między jednym kęsem mojego niedokończonego schabowego a drugim, jakby był głodny jej pieszczot równie mocno, co jedzenia. W którymś momencie dziewczyna nawet odcisnęła na jego łebku czerwonego całusa, pozbywając się ostatnich resztek szminki. Odszedłem w pośpiechu, jakbym podejrzał coś nieprzyzwoitego.
Co do losów drugiego aktora tego widowiska, mogę jedynie spekulować. Jednakże nie uszedłem nawet kilku kroków, gdy przed pobliskim warzywniakiem zobaczyłem skuloną na ławce babulinkę, otoczoną kordonem gruchających interesantów, którym z niezwykłą pieczołowitością wydzielała racje borówek, dobywanych z przepastnego wiadra, w którym zanurzała rękę aż po pachę. Nie dam głowy, czy w tym gronie znajdował się i nasz bohater, bo jak dla mnie wszystkie te cholerne ptaki wyglądają tak samo, niemniej ten widok zrodził we mnie pewną refleksję.
Otóż zdałem sobie sprawę z tego, jak absurdalnie jest myśleć, że mojemu życiu potrzeba śmierci i że to w dodatku ja sam mam być jej dostawcą. Rzeczywiście, śmierć to nie zupa, którą można tak po prostu domówić do kotleta. Śmierć to prawo natury i takim samym prawem jest też życie. Prawem i obowiązkiem. Podobnie jak prawem i obowiązkiem każdego jest też to coś, co kot otrzymał od kelnerki, a gołębie od staruszki. To, dzięki czemu ten obowiązek życia staje się znośny. I nie mam tu na myśli jedzenia. To znaczy – nie tylko. Sam nie wiem, jak to nazwać, więc nazwijcie to po swojemu. Wiecie, o co chodzi.
– Chce pan je ze mną pokarmić? – zapytała babulinka, wyszczerzając się do mnie w czarującym uśmiechu.
– Czemu nie – odparłem. – Nie mam nic w planach.
Obraz: Ernest Stephen Lumsden „Feeding the birds Production”