Śmieszny jesteś w uprzęży, którą założyłeś dla tego świata.

Autor: Sonia Grodek
Słowa
27 lut 2024
Brak komentarzy

Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.

Ostatnio chodzę spać wcześnie, więc budzę się o godzinach typu 3:33 ni to wyspana, ni to niewyspana. W końcu znowu zasypiam, ale już po kilku godzinach wahania i z jakąś kanapką ciężko leżącą w żołądku.

Dziś też tak się stało, z tym że dziś o ósmej rano był pogrzeb matki mojego sąsiada, więc jak już rozkosznie rozłożyłam się na poduszeczkach, to zaraz musiałam wstać. Pogrzeb pani Leokadii. Miała 95 lat, więc wszyscy to przyjęli raczej ze spokojem. Może poza jej synem, panem Adamem, który porzygał się jeszcze w domu przy popie, aż go musieli wyprowadzać.

– To przez kadzidło – mówili cicho. – i z nerwów.

Potem dali mu jakąś tabletkę i już był spokojny.

Pod błękitnym niebem zebrało się trochę obcych, a poza tym tłumek różnych postaci, które poznałam przez 4 lata mieszkania na Podlasiu. Bliżsi sąsiedzi zza płotu, a także dalsi, na przykład panie, które widuje się tylko w pociągu i PKS-ie. Przyszedł nawet koleś, który kiedyś pijany sterczał przed moim domem i wył mi nocami pod oknem. Ponieważ wszystkich znam raczej w wersji domowej, żeby nie powiedzieć – gospodarczej, to kompletnie zbili mnie z tropu swoimi odświętnymi strojami. Pana Adama nie poznałam. Wyglądał w stroju galowym tak samo naturalnie, jak Wiking, którego właśnie ściągnięto z konia i wsadzono w garnitur. W innym eleganckim mężczyźnie, który w błękitnej, odprasowanej koszuli przypominał dziś szefa ważnego urzędu państwowego, dopiero po dłuższej chwili rozpoznałam emerytowanego elektryka zza płotu. Byłam trochę nieprzytomna z niewyspania, a ci poważni i odstrojeni ludzie byli jak przedłużenie snu, w którym obok siebie występują najbardziej egzotyczne zlepki postaci publicznych, krewnych i znajomych, ale tego nie kwestionujesz, bo to tylko sen. Pogoda była bajeczna. W środku słodko dymiło kadzidło. W odległym pokoju śpiewali coś o śmierci i czerwonej kalinie.

– Nie wpuszczaj swoich kotów do kuchni, bo zostawiłam tam łapkę na myszy. – szepnęła w korytarzu siostra panu Adamowi, ale zaraz potem pogładziła go niezgrabnie po garniturze. Miał ściągniętą twarz i czerwone oczy. Jego matka, którą właśnie żegnaliśmy, zawsze mi mówiła, że nie ma pojęcia, co zrobi pan Adam, jak jej zabraknie i autentycznie przy tym płakała. Ja też nie wiem. Pan Adam należy do generacji starych kawalerów wyrzuconych na bok przez historię, podczas gdy potencjalne dziewczyny i żony dawno powyjeżdżały do miasta. Widuję takie duety nawet u mnie we wsi: on przy obrządkach w odwiecznych gumofilcach i kapocie – mógłby tak chodzić i 100 i 50 lat temu. Ona z kluczykami od samochodu w stroju takim samym, jak kobiety w Uppsali i w Krakowie.

Trumnę zaniesiono na koniec wsi, gdzie modlono się pod prawosławnym krzyżem.

– To taka nasza lokalna tradycja. – wyjaśniła efektowna blondynka, której nigdy wcześniej nie widziałam. Zaraz potem na kocich łbach zgubiłam tablicę rejestracyjną, po którą muszę znowu jutro rano jechać do urzędu.

Za sznurem samochodów pojechałam do cerkwi i na obiad. Jeszcze wczoraj wieczorem były jakieś wspominki u nich w domu, a potem całonocne czuwanie, ale z tego się wymigałam. Na cerkiew i obiad najpierw się zgodziłam, a potem zapytałam babcię, czy w ciąży w ogóle wolno. Powiedziała, że wolno, że ona jak była w ciąży z moją mamą, to była na gorszym pogrzebie, bo męża koleżanki, co się powiesił.

– I nic potem nie było. – dodała. – A zresztą pani Leokadia cię lubiła i zawsze mówiła, że nie da skrzywdzić wnuczki.

Taka była prawda.

Cerkiew w Milejczycach mi się podobała. Była pełna światła, zbudowana z jasnego drewna. Na samym środku sufitu znajdował się błękitny nieboskłon z wymalowanymi złotymi gwiazdkami. Panowała spokojna atmosfera. Nie wiem, czy to zasługa feng-shui w cerkwi, czy okoliczności, bo była to naturalna śmierć porządnego człowieka, który dożył sędziwego wieku. Było coś właściwego w tym, że trochę się nas zebrało. Samotny pan Adam wyjący pod krzyżem to byłoby nie do zniesienia. W jednym kącie cerkwi wisiał obraz, na którym był święty, a za nim lew ze skrzydłami. Pieśni pięknie śpiewała siostra zakonna ze świętej góry Grabarki, tak mi się przynajmniej wydawało ze względu na skromny strój. Później okazała się być żoną popa.

Jedynymi dziećmi byli dwaj synowie pani Agaty. Mimo że katoliczka (jedyna we wsi), to nawet nie pisnęła i stała godzinami w cerkwi, nie siadając nawet na chwilę, a i jej synowie zachowywali się stosownie i cichutko jak myszki. W ogóle większość zebranych to była ta stara gwardia, która podobnie jak moja babcia, może stać w cerkwi bez końca. Młodzi z miasta są już delikatniejsi. Pani Agata jest dla mnie enigmą. Ma męża pijaka i sama kiedyś popijała. Potrafi puścić wiązankę jak pisarz Andrzej Stasiuk. Moje koleżanki żartowały, że mogłyby przyjeżdżać do niej na warsztaty śpiewu białego, bo mieszka kilka domów dalej, a tak się darła na męża i dzieci, że słyszałyśmy wszystko u mnie na tarasie. Jemu za to zdarzało się nie metaforycznie, a dosłownie leżeć pod płotem. Ale to była tylko połowa prawdy o pani Agacie. Nikt nigdy nie mówił o jej mężu, albo machał tylko ręką, jak o nim wspominano, ale o niej wszyscy mówili w samych superlatywach. Była szczerze uwielbiana w tej i innych wsiach. Zawsze pod krzyżem za wsią na nabożeństwach majowych. Energiczna i konkretna. Pracowała, odchowała trójkę synów, a jeszcze w końcu została sołtyską. Nigdy nie miałam z nią żadnych trudności. Prawdopodobnie odebrała w życiu straszny dryl, ale tyle tego dobrego, że dzięki temu umiała się z marszu zachować w każdej sytuacji.

W trakcie mszy w pewnej chwili jej średni syn łobuz z zabandażowaną ręką („o siatkę sobie rozdarłem”) wyszedł z cerkwi z delikatnie złożonymi dłońmi, szepcząc:

– pszczoła wleciała, wyprowadzę ją…

Ci, co częściej bywali na pogrzebach, mieli takie same ubrania i fryzury, jakie widuje się na stypach w amerykańskich filmach. Byli przyzwyczajeni. Błyszczały lakierowane obcasy, loki i skórzane torby. Reszta, a szczególnie członkowie wiejskiej społeczności, prezentowali misz masz ubiorów, które głupio wyrzucić, bo może kiedyś będzie pogrzeb i się przydadzą, więc się je trzyma dziesiątkami lat. Niektórzy rozsiewali rozczulający zapach naftaliny, który czułam ostatnio w okolicach szafy mojego pradziadka w innej wioseczce na Podlasiu. Młoda kobieta z Białegostoku miała na stopach kuriozalne pantofle z brylantową klamrą; od razu przypomniało mi się, że Wiktor Pielewin pisał o bardzo podobnych butach w „Generacji P”: „pantofle nie były po prostu niegustowne czy tandetne. Bardzo wyraźnie ucieleśniały coś, co pewien (…) wykładowca (…) nazywał „nasz Gestalt”, i było to tak żałosne, śmieszne i przejmujące, że (…) łzy napłynęły do oczu.”

Ktoś inny nosił transparentne rajstopy w czarne kropki, które po raz ostatni widziałam w latach ’90. Ale ja też nie byłam gorsza, bo na czarnym kombinezonie z lumpeksu miałam za małą marynarkę z H&M z kusymi rękawami, której nie założyłam wcześniej nigdy i trzymałam dokładnie na wypadek pogrzebu lub jakiejś nieokreślonej jeszcze okazji zawodowej.

Starałam się trochę wciągać brzuch, żeby jeszcze nie epatować ciążą. Nie chciało mi się opowiadać, kto, z kim i dlaczego, ani ogłaszać akurat dziś, że na zimę pewnie tym razem wyjadę, a jak wrócę, to już z półrocznym bobasem. Dziś nie było moje święto.

Najstarszej sąsiadki we wsi już nie ma. Wkrótce za nią pójdą kolejni. I kto będzie o mnie gadał…? Pani Wiera, którą poznałam tuż po wprowadzce jako energiczną intrygantkę, przyszła o lasce, krucha i podtrzymywana za łokieć przez syna. Ledwo kojarzyła, co się dzieje. Tworzyła dawniej upiorny duecik z panią Anią, którą dzieci już dawno zabrały do Siemiatycz. Nawiasem mówiąc, wczoraj, gdy szłam z wieńcem pogrzebowym z kwiaciarni w Siemiatyczach, zatrzymała mnie jakaś starsza pani.

– Kto umarł? – zapytała.

– Nie zna pani. – odpowiedziałam zdziwiona.

– A… To pewnie ktoś z wioski?

– Tak.

I się rozeszłyśmy.

Pogrzeb trwał tak długo, że zdążyły się już wypalić wszystkie świeczki, a kolejne wypaliły się do połowy. Miałam czas myśleć o innych pogrzebach, na których byłam. Właściwie to był tylko jeden, katolicki pogrzeb cudzego wujka, który też był rano, a do tego w sobotę i w Szczecinie. Mając dwadzieścia lat, o ósmej rano w sobotę, byłam tak śpiąca i skacowana, że ledwie mogłam ustać w kościele na nogach, do tego było potwornie zimno. Staliśmy więc w Szczecinie, kiwając się w pierwszym rzędzie, już z litości pominę w jakich strojach, ale też niezłych. Patrzyłam zapuchniętymi oczami na wielbłąda wielkości jamnika i murzyna w turbanie, którzy stali w sianie na prawo od wieńca. Po wszystkim jacyś kolesie zebrali leżące z przodu wieńce i z grobowymi minami wynieśli je z kościoła, a na posadzce została tylko jedna, biała różyczka. Wszyscy zapakowali się do autokaru i pojechali na wielki jak lotnisko i ohydny cmentarz. Przez ten autokar i familiarną atmosferę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jadę na kolonie. Obok mnie usiadła czyjaś ciocia. Powiedziała:

– Zimno strasznie. Bardzo zmarzłam.

– Tak. – odpowiedziałam.

Autobus skręcił w lewo i przejeżdżał obok jeziorka otoczonego nagimi drzewami i kikutami resztek ławek i koszy.

– Tu chodziłam na wagary i tu się kąpałam. – powiedziała cicho. Wskazała za szybę. Podążyłam wzrokiem za jej kostropatym palcem, a na brzegu czarnego jeziora łabędź rozłożył białe skrzydła.

Na cmentarzu było jeszcze zimniej, niż w kościele. Jacyś dwaj faceci w skórzanych kurtkach i spodniach od garnituru zaczęli grać na trąbce. Jak na mój gust zalatywali jakoś Ojcem Chrzestnym.

– Jesteś mi winien za połowę wieńca. – szepnął brat mojego chłopaka, korzystając ze szczególnie wysokiej nuty trąbki.

– Nie dowcipkuj sobie na grobie. – odpowiedział mój ówczesny chłopak.

Trąbka przestała grać i chyba było już po wszystkim, więc zaczęłam się kierować do autobusu. Razem ze mną w tamtą stronę podążył ksiądz, który z kieszeni ukrytych pod sutanną spodni wyjął papierosy i zapalił, wypuszczając na zimny wiatr kłęby dymu.

Jeszcze wcześniej miałam iść na pogrzeb mojego pradziadka, ale nie mogłam, bo byłam z wszystkiego zagrożona i musiałam poprawiać oceny z chemii. Moja mama pojechała na pogrzeb, a ja zostałam, a potem i tak powiedziałam na chemii, że nie mogę zostać, bo jadę na pogrzeb pradziadka. I wyszłam. Mama była potem na mnie wściekła. Uważała, że nie mam serca i żadnych hamulców. Prawda była taka, że mi też było za to głupio, ale w szkole przyjmowano do wiadomości tylko bardzo życiowe argumenty takie jak śmierć, zawody sportowe czy choroba, a ja ich nigdy nie miałam, więc po prostu musiałam to wykorzystać. Podobno na pogrzebie pradziadka przez całą cerkiew przeleciał wiatr, mimo że go na zewnątrz nie było. Szkoda, że nie mogłam tego zobaczyć, bo musiałam zostać na poprawkę z chemii.

Po mszy pojechaliśmy jeszcze na cmentarz, gdzie obok mogiły pani Leokadii był mały skwerek przeznaczony na przyszłość na grób dla pana Adama.

– Teraz zakryją grób płytami i pani już nie będzie. – wytłumaczyła pani Agata najmłodszemu synkowi, który bardzo zainteresował się pracą grabarzy. Pierwszy raz byłam na tym cmentarzu. Na grobach obok współczesnych, były też i inne imiona, takie jak Paraskiewa, Symełona, Simeona czy Kozaczuk Płaton. Przewijało się też imię, które obmyśliłam dla mojej córeczki, jeśli to będzie córeczka, zgodnie z tradycją, która kazała mojej praprababci nazwać prababcię Niną, prababci nazwać babcię Margaritą, babci mamę – Julitą, a mnie – Sonią.

Tak się złożyło, że w pierwszych minutach całej uroczystości przysięgłam jakiejś babie, że ją potem odwiozę do domu, więc musiałam zostać praktycznie do samiusieńkiego końca. Po cmentarzu pojechaliśmy jeszcze do świetlicy, gdzie była zupa pieczarkowa, postna ryba i słodycze. Naprzeciwko mnie usiadł łysy człowiek w moim wieku, jedyny chyba mężczyzna w moim wieku obecny na imprezie. Prezentował się wyjątkowo schludnie i miastowo w zgrabnie skrojonych spodniach i wzorzystej, granatowej koszuli. Zaczął od narzekania na swoją pracę, ględzenia o Warszawie, Łodzi i countrysidzie, gdzie mu się wyjątkowo nie podobało, bo stąd pochodził. Wciągał mnie do rozmowy i interesowało go wszystko: mój samochód, moja praca i czy jeżdżę na wycieczki krajoznawcze. On jeździ i bardzo to lubi, ale daleko się nie wypuszcza, bo nie ma wolnego, ale gdyby miał, to by pojechał choćby i na dwa dni… Ze wzruszeniem zrozumiałam, że jeszcze tylko słowo, a mnie zaprosi na wycieczkę krajoznawczą. Wspomniałam siebie sprzed lat, gdy z pewnością sama bym go zagadywała i ze współczucia podchwyciła temat wycieczki, a potem analizowałabym w domu, co on sobie o mnie pomyślał. Dziś byłam bardziej ciekawa rozmowy z moją starą sąsiadką siedzącą po lewej, ale to go tylko intrygowało i jeszcze bardziej zachęcało. Szkoda, że się spóźnił o rok czy dwa…

Nie prysnęłam przed czasem chyba tylko dlatego, że nie starczyło mi wyobraźni, żeby przewidzieć, jak długo może potrwać cała impreza. Gdy w końcu ulatniałyśmy się po trzynastej po dwóch porcjach ciasta i kawie, babuszki otwierały właśnie kolejną rundę przyśpiewek żałobnych. Miły, młody człowiek odprowadzał nas jeszcze na parkingu i strasznie interesował się moim samochodem, i czy otwiera mu się dach, czy to taka lepsza fura (nie) i gdzie ją kupiłam. Powiedział mi tęsknie: To cześć…i…do zobaczenia…, gdy w letnim kurzu odjeżdżałyśmy z sąsiadką do Arhelana, żeby ona mogła sobie kupić papierosy, a ja pomidory. Potem wracałyśmy przez las po kocich łbach, bezskutecznie szukając mojej tablicy rejestracyjnej. Na koniec, gdy, jak to się teraz twierdzi – rzekami płynąć będzie zupa z hormonów, elektrosmogu i mikroplastiku – mnie też niech poniosą po kocich łbach do cerkwi w Milejczycach.

Obraz: Autor nieznany, Feuerlein Epitaph

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *