Śniadania mistrzów
Tekst zgłoszony do nas w Zimowym konkursie na opowiadanie.
ŚNIADANIE PIERWSZE
Obudziłem się, sięgnąłem po opaskę mentalną, zacząłem pisać, kilkadziesiąt minut później wiersz był gotów. Zamieściłem go na stronie autorskiej. Śniadałem. Siedziałem w jadalni w samych bokserkach przy wielkim mahoniowym stole, jadłem kanapki z kawiorem z bieługi, popijałem kawą pozyskiwaną z odchodów słonia (najdroższą na świecie i najgorszą na świecie pod względem smaku). Zajrzałem na swój profil, ruch był niewielki, wiersz zyskał ledwie sto tysięcy polubień i niewiele ponad dwadzieścia tysięcy komentarzy.
Wziąłem prysznic, opryskałem się drogimi perfumami Imperial Majesty , umówiony byłem na wywiad z dziennikarką jakiegoś internetowego magazynu literackiego, którego nazwy nie pomnę. Na spotkanie zarezerwowana była sala konferencyjna pięciogwiazdkowego hotelu. Nikogo nie przyjmowałem w domu, nikogo, to był teren prywatny, bardziej prywatny nawet niż mój umysł, który otwierałem czasem na oścież przed innymi, wiedząc że i tak nikogo nie interesuje, co dzieje się w głowie drugiego człowieka, mnie zresztą inni też nie interesowali, każdy ma swojego gówna po uszy, po co babrać się w cudzym.
Wezwałem obstawę. Wyruszyliśmy w cztery czarne kuloodporne furgonetki, wozy elektryczne zaopatrzone w system dysz, które w razie potrzeby umożliwiały nagłe przyśpieszenie i lot nad powierzchnią ziemi. Kilka lat temu wynająłem na wyłączność jedną z najlepszych firm ochroniarskich w kraju. Dzień i noc kilkudziesięciu ludzi strzegło mojej prywatności – bycie poetą w Polsce zawsze wiązało się z dużymi pieniędzmi, prestiżem, wpływami i niestety licznymi zagrożeniami, głównie ze strony zakompleksionych mężów pięknych, inteligentnych, namiętnych kobiet, które potrafiły rozpoznać, docenić i pokochać wybitną poezję. Jechaliśmy powoli zwartą kolumną samochodów. Patrzyłem przez zaciemnioną szybę auta na przechodniów, którzy pochylali głowy nad elektronicznymi stronicami ze strofami wierszy bądź akapitami powieści. Jak podaje GUS, statystyczny Polak czytał rocznie sto tomów poezji oraz pięćdziesiąt książek pisanych prozą.
W holu zastaliśmy grupę gości hotelowych oglądających pojedynek literacki. Takie pojedynki były bardzo popularne, odbywały się na niegdysiejszych stadionach piłkarskich. (Nie ma na to żadnych wiarygodnych danych, ale niektórzy historycy twierdzą, że kiedyś mecze piłkarskie były bardziej popularne niż poetyckie wieczory autorskie. Potrafiły – zdaniem tych pseudo-badaczy – zgromadzić nawet kilkadziesiąt tysięcy widzów na samym stadionie i kilka milionów przed telewizorami, a najlepsi piłkarze zarabiali rocznie pieniądze porównywalne z tantiemami pobieranymi obecnie za tomiki wierszy). Na telebimie skupiona, chuda poetka o nieco ptasiej twarzy czytała wiersz ze swojego debiutanckiego tomu, którego przewodnim tematem były spotkania z obcymi cywilizacjami. Kiedy skończyła, rozległ się głośny aplauz. Do czytania przystąpiła jej konkurentka, zgłębiająca w swojej liryce wykluczenie społeczne jednokomórkowców. Goście hotelowi byli zahipnotyzowani pojedynkiem, nie dostrzegł mnie nikt poza kierownikiem hotelu, który powitał mnie i poprowadził do sali konferencyjnej.
*
Jest brunetką średniego wzrostu, o szerokich biodrach i niedużych piersiach. Zza okularów o grubych oprawach wyglądają inteligentne, ciekawskie oczy. Nasze spojrzenia badają się przez dłuższą chwilę, dostrzegam w jej źrenicach błysk próżności, spowodowany tym, że zdradziłem się, że ona mi się podoba, i tym samym ona zdradza się, że jej się podoba, że ona mi się podoba, i ja wiem, że ona wie, że ja wiem, że ona wie, i bawimy się tą wspólną świadomością, i złościmy się, że tak się zdradziliśmy, i nic nie możemy na to poradzić, i przez to ona podoba mi się jeszcze bardziej, i ostatecznie to ona zwycięża, i muszę pogodzić się z jej tryumfem, objawiającym się już nie tylko w źrenicach, ale w całej twarzy, na której pojawia się uroczy i bezczelny uśmiech, i ona wstaje niespiesznie od stolika kawowego, i wyciąga do mnie dłoń na powitanie, ma wysmukłe, szczupłe, chłodne i spolegliwe dłonie, moje są mięsiste i ciepłe, lekko spocone, jestem tego bardzo świadomy, i mrowienie przechodzi mi wzdłuż krzyża, i ściskam stanowczo jej dłoń i potrząsam kilkukrotnie i przetrzymuję dłuższą chwilę, by poczuła moją siłę i zdecydowanie, i by trochę mojego potu wsiąkło w jej skórę.
Kilka godzin później, już po tym, jak skończyliśmy się kochać, po tym, jak ona zasnęła na brzuchu z pupą wypiętą w moim kierunku, a ja leżałem, patrząc na te apetyczne krągłości, sięgając od czasu do czasu po szklankę napełnioną whisky, stojącą na nocnym stoliku, wlewając w gardło niewielkie ilości alkoholu w regularnych odstępach czasu, myślałem o tym, że spotkało mnie dzisiejszego dnia największe nieszczęście w życiu, bo nie ma większego dramatu niż prawdziwa miłość, wiedziałem, że ta tragedia była nie do uniknięcia, bo jeśli świat jest zdeterminowany, a wierzę, że jest, nie można nic w jego porządku zmienić, i już w chwili, w której powstaje, zawarte są wszystkie następne chwile i zdarzenia, w tym ja i ona, leżący na tym łóżku, i żeby nie doszło do naszego spotkania, trzeba by sprawić, by ten świat nie powstał, i nie pozostało nic innego, jak prosić ją, kiedy się już obudzi, jeśli trzeba będzie, błagać, by chciała ze mną być, zamieszkać u mnie, bo bez niej nie się nie da, bo inaczej nie potrafię, bo jestem kupą romantycznego gówna, a nie cynicznym twardzielem, co usiłowałem sobie wmówić przez całe życie.
ŚNIADANIE DRUGIE
Pierwsze wspólne. Jem kanapki z kawiorem i popijam kawą pozyskiwaną z odchodów słonia. Ona je jakąś sałatkę – nie potrafię rozpoznać żadnego ze składników tej czerwono-zielonej mieszaniny – popija filtrowaną kranówką. Ubrana jest w mój czerwony za duży na nią podkoszulek, zastanawiam się cały czas, czy pod tym podkoszulkiem są majtki, dręczy mnie to okrutnie, nawet kiedy odnosi naczynia do zlewu, i drapie się po pośladku, unosząc nieco skraj podkoszulka, nie mogę zdobyć tej tak istotnej i potrzebnej mi wiedzy, może nie mieć majtek, może mieć stringi. Od tego jak ta kobieta, która jest miłością mojego życia, podchodzi do noszenia bielizny, zależy wiele, przyszłość naszego związku, moja kondycja psychiczna, kierunki rozwoju współczesnej poezji, losy świata, i wtedy ona, odłożywszy naczynia, odwraca się do mnie, ujmuje skraj podkoszulka, zaczyna go powoli unosić, obnaża się niespiesznie, patrząc mi w oczy, i torturując mnie powolnością swego aktu, aż wreszcie widzę, w całej pełni, przyszłość naszego związku, mojego umysłu, poezji, świata, i jest to naprawdę piękna przyszłość.
ŚNIADANIE TRZECIE
Zakochałam się, myślałam, że z wzajemnością, była to najbardziej zmysłowa miłość, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Nigdy wcześniej ani później nie uprawiałam tyle seksu, zdarzało się, że robiłyśmy sobie dobrze całymi godzinami z przerwą jedynie na posiłki (ile ja wtedy potrafiłam zjeść, a i tak wciąż byłam chudziutka, teraz chodzę głodna całymi dniami a poślady coraz grubsze). Studiowałyśmy na tym samym roku, na tym samym kierunku, we wspólnej grupie, po zajęciach wracałyśmy do akademika, zrzucałyśmy ciuchy i padałyśmy na nasze zsunięte łóżka, tworzące jedno wielkie łoże, całowałyśmy się zachłannie, ocierałyśmy się o siebie, wkładałyśmy w siebie nawzajem języki, palce, zabawki erotyczne, potem szłyśmy pod prysznic i tam zaczynałyśmy nasze harce od nowa, wracałyśmy do pokoju, myślałyśmy, że jesteśmy już nasycone i zbyt zmęczone, ale po chwili zaczynałyśmy się pieścić od początku. Trwało to pół roku.
Powiedziała mi podczas śniadania, chyba nie przerwała nawet wsuwać jajecznicy. Że jej chłopak wraca z zagranicy, i on jest strasznie zacofany, więc będziemy musiały się rozstać, oczywiście dyskretne numerki od czasu do czasu są jak najbardziej możliwe. Powiedziałam: dobra, fajnie było, ale numerki nie, bo ja też mam kogoś na oku. I wyszłam do łazienki, tam zsunęłam się po ścianie, to było, jak cios w splot słoneczny, nie byłam w stanie się rozpłakać, nie potrafiłam wydobyć z siebie jęku, z trudem przychodziło mi nawet oddychanie.
Wpadłam w głęboką studnię, było tam przeraźliwie ciemno, chłodno i wilgotno, czułam, że murszeję, gniję i rozpadam się, z wyżyn dobiegały do mnie pojedyncze promienie słońca i odgłosy radości, jednak nie miałam wystarczająco dużo sił, żeby wspiąć się na wysokość normalnego życia. Gdyby nie wspomnienia o moim ojcu, który był alkoholikiem, zaczęłabym pewnie pić albo ćpać. Całymi dniami leżałam na łóżku, na którym dało się jeszcze wyczuć jej zapach, który z czasem ulotnił się i został tylko smród chorego, spoconego, niemytego całymi tygodniami ciała, mojego ciała.
Aż któregoś dnia wyjrzałam przypadkiem przez okno i ze zdziwieniem spostrzegłam, że ludzie chodzą po ulicach w maseczkach. Zakażali się jakimś zmutowanym wirusem, szpitale były przepełnione, personel medyczny konał ze zmęczenia, a chorzy konali w samotności, bo nie można ich było odwiedzać. Było to takie dziwne, tak nierealne, że uczucie zdziwienia zajęło miejsce rozpaczy, i co chwila dostrzegałam kolejne dziwne rzeczy, najdziwniejszą była ta, że przestrzeń mojej uwagi była wtedy tak bardzo ograniczona, że trudno było mi jednocześnie dziwić się i rozpaczać, lepiej było się dziwić. Dziwiłam się. Zmartwychwstałam. Całymi dniami czytałam. I tam go znalazłam, przypadkiem, w jednym z czasopism, a właściwie jego wiersze, były genialne. Później zobaczyłam go na jutube, nie był specjalnie przystojny, nie oszukujmy się, nie był nawet odrobinę przystojny i, delikatnie mówiąc, nie był też zwierzęciem medialnym, było jednak w nim coś ujmującego, postanowiłam, że pewnego dnia spotkamy się, uwiodę go, okręcę sobie dookoła palca, a potem długie spacery plażą o zachodzie słońca, on recytujący wiersze, wszystkie o mnie, ja uwieczniona w książkach, jako muza największego współczesnego poety, zajęło to parę lat, dopięłam swego, i oto patrzę, jak morduje się z tym ohydnym kawiorem i smakującą gównem kawą, których nienawidzi, ale prestiż przecież zobowiązuje.
ŚNIADANIE CZWARTE
Śniadanie jem sama, on pisze, a może pije, a może łączy jedno z drugim, wszak mit poety, który się stoczył, zobowiązuje… Oglądam poranny serwis informacyjny. Krytycy literaccy, wybitni znawcy twórczości Dostojewskiego, i kryminolog, specjalizujący się w zabójstwach z pobudek wysokich (literackich), dyskutują na temat morderstwa, które jest newsem dnia. Rzecz miała miejsce wczesnym rankiem w hipermarkecie. Dwóch kasjerów posprzeczało się o to, czy Aleksiej Niłycz Kiriłłow, popełniając samobójstwo, udowodnił ostatecznie swoją tezę, że jedynie poprzez odebranie sobie życia człowiek może dowieść swojej wolności. Po półgodzinnej potyczce słownej między pracownikami marketu pojawiła się kolejna kwestia, czy będąc martwym, można być wolnym? Na to sklepowym adwersarzom zbrakło już aparatury pojęciowej i argumentów myślowych z pogranicza nauk takich jak logika i ontologia, spór zakończył argument nie do odparcia, pod postacią dwudziestocentymetrowego noża szefa kuchni, który był w sprzedaży w promocyjnej cenie, a który swoją destynację odnalazł w brzuchu jednego ze sprzedawców. Podobne zabójstwa były na porządku dziennym. Telewizyjny ekspert od kryminologii stwierdził, że warto by może zastanowić się nad reglamentacją dostępu do arcydzieł literackich, które są powodem tylu tragedii. Krytycy odparli na to, że prędzej należałoby limitować dostęp do noży kuchennych. Co do wymiaru kary dla zabójcy, przewidywania były jednomyślne, wszystko będzie zależało od tego, jaki jest stosunek sędziego do twórczości Dostojewskiego.
ŚNIADANIE PIĄTE
Budzę się, włączam laptopa, zaczynam pisać, kilkadziesiąt minut później wiersz jest gotowy. Zamieszczam go na stronie autorskiej. Zyska pewnie trzy, cztery polubienia, przy odrobinie szczęścia może nawet dziesięć. Komentarzy prawie na pewno nie będzie.
Biorę leki. Śniadam. Siedzę w samych bokserkach przy kuchennym stole ze sklejki, jem kromki białego chleba (z jakiś niepojętych dla mnie przyczyn, taki krojony, foliowany chleb jest tańszy od niekrojonego, niefoliowanego razowca, upieczonego z mąki, z której nie odrzucono otrąb) smarowanego margaryną, popijam mocną czerwoną herbatą.
Kąpiel. Ubieram się. Czekam na terapię, która odbywa się zdalnie ze względu na pandemię. W międzyczasie popijam kawę i rozmyślam nad tym, czy kiedykolwiek będę w stanie utrzymać się z pisania? Są to rozważania całkowicie abstrakcyjne. Przekierowuję myśli ku rzeczom bardziej osiągalnym. Zastanawiam się, co zrobię z górami pieniędzy, które nieuchronnie wygram na loterii? Odpowiedź wydaje się oczywista, wydam swoje wiersze zebrane w wielomilionowym nakładzie, wynajmę eskadrę bombowców i będę was bombardował tymi tomami.
Obraz: John Singer Sargent „Breakfast in the Loggia”