Trzecia głowa smoka

Autor: E. B. M.
Słowa
12 cze 2024
Brak komentarzy

Ta śmierć nie była piękna i otoczona kwiatami, jak zapatrzona w nieboskłon prerafaelicka Ofelia. Była cicha, jak mieszkanie o piątej rano i trochę niechlujna, jak brudne naczynia zalegające w zlewie. Ojciec Marii leżał w kącie, na rozkładanym tapczanie, który wstawiono do kuchni tak dawno, że kobieta nie pamiętała już czasów gdy go tam nie było. Gdy ojciec został na niego wygnany z małżeńskiej sypialni, Maria była jeszcze zbyt mała, by zrozumieć, że ten mebel to dla niego początek końca. Tata potrzebował do życia miłości, a eksmisja na tapczan była jasnym sygnałem, że w tym domu już jej nie znajdzie. Mężczyzna umarł, bo pękło mu serce. Lekarz powie, że to mieszanka leków, alkoholu i otyłości zatrzymała krążenie, ale Maria wiedziała, że serce ojca stanęło, bo nie miało dla kogo bić. A to serce potrafiło bić tylko dla innych.

I nagle ojca nie było. Już nigdy nie miał się dowiedzieć, jak bardzo Maria odwzajemniała jego miłość. Codziennie powtarzał, że ją kocha, ale te słowa odbijały się tylko od jej zażenowanego uśmiechu. Często nie był wtedy trzeźwy, a pijackie wyznania krępowały córkę jeszcze bardziej. Nigdy nie odpowiadała tym samym. Mimo to był jak jej własny Liam Neeson, tyle że z jedną nogą i zalatujący wódką. Miał „bardzo konkretny zestaw umiejętności”- potrafił lać po mordzie- a już szczególnie chętnie, lał w obronie swojego dziecka. Skacząc na jednej nodze, wytłukłby włoską mafię protezą. Jeżeli dziewczyna była czegokolwiek w życiu pewna, to właśnie tego, że jej staruszek rzuciłby się ze sztuczną nogą na każdą gromadę bandziorów, która groziłaby jego latorośli. Ba, gdyby nie miał żadnej kończyny, pełzłby i przegryzał krtanie. Nigdy nie dowiedział się, jak wielkim bohaterem był dla córki, mimo swoich ułomności i flaszek poupychanych między ubraniami. Po cichu Maria wierzyła, że czuł to, gdy przychodziła rozmawiać z nim o kosmosie i widział w starannie wybieranych prezentach świątecznych. Tylko tak potrafiła wyrazić miłość i chciała wierzyć, że on o tym wiedział.

Marię wychowały smoczyce, więc żadne sentymentalne uczucia nie miały prawa wydostać się spod twardej, gadziej skóry, którą zarosła. Każda powstała w niej ciepła iskra, kołatała się sfrustrowana wewnątrz szczelnej skorupy, by w końcu zgasnąć z braku tlenu. Jedyny żar podsycany w jej domu, to strumienie gniewnego ognia, liżące ściany mieszkania, gdy kilka pokoleń wielkich gadów walczyło o dominację. Ojciec ze swoim sercem na dłoni, miotał się po tej pieczarze, poszukując raz drogi ucieczki, innym razem ochłapów uczucia w oczach swojej smoczej partnerki. Później- po skazaniu na tapczan- starał się już tylko nie stawać na drodze otwartego ognia z butelką wódki w ręku.

Tymczasem Maria była jak szczeniak obciągnięty twardą skórą. Zbyt wiele w niej było miękkości ojca, by bez szwanku przetrwać życie w tak surowym środowisku. Jednocześnie zbyt gruba była jej gadzia powłoka, by ktoś mógł wyczuć pod spodem ciepłokrwiste stworzenie. Mijały lata, a ona tłukła się boleśnie w ciasnej przestrzeni własnej głowy i tylko strużki krwi spływające czasem z przedramion, świadczyły o tych intensywnych ruchach w jej wnętrzu.

Gdy ojciec leżał w swoim przydziałowym kącie, głuchy na krzyk i obojętny na poszturchiwanie, jego córka czuła jak wzdłuż jej ciała, powoli pełznie gorąca, straszliwa ostateczność. To był ten moment, kiedy uświadamiasz sobie nieuchronność ogromnej zmiany, na którą nie jesteś gotowy. Czy kiedykolwiek jesteś gotowy na bycie sierotą? Maria miała już dwadzieścia osiem lat i nadal jednego żyjącego rodzica. Technicznie rzecz biorąc, nie należał jej się status sieroty, a jednak tak właśnie się czuła. Nie było już na świecie nikogo, kto przegryzałby gardła w imię jej krzywdy. Czy to nie wystarczający wyznacznik sieroctwa?

Wezwany na miejsce lekarz wydawał się zirytowany. Wbiegł pośpiesznie na pierwsze piętro, najwyraźniej przekonany, że szybkość ma jeszcze znaczenie. Tymczasem pacjent okazał się już oczywistym trupem- zimnym, sztywnym i niewartym takiego wydatku energii.
– Ach, pan miał nogę odjętą- stwierdził z lekceważeniem na widok protezy opartej o łóżko. Jakby ten fakt z miejsca kwalifikował człowieka do szybkiego odstrzału.
A przecież jemu nogę odebrał pociąg, nie cukrzyca, i to na długo przed narodzinami córki. Ta noga nie miała żadnego znaczenia, bo nigdy jej nie było. Mała Marysia uświadomiła sobie, że to nie jest naturalny stan rzeczy, dopiero gdy któraś z koleżanek zapuściła się tam, gdzie nie powinna i natknęła na stojącą w sypialni protezę. Wróciła wtedy na wpół przerażona, na wpół zafascynowana krzycząc- Tam jest noga. Tam jest noga. Marysia zrozumiała wówczas, że taka drewniana kończyna, nie jest codziennym towarzyszem każdej ośmiolatki.

Wiedziała też, że przez tę nogę tata czasem płakał, a w zasadzie wył jak zwierzę. Dziecko siedziało cicho w swoim pokoju, słuchając, jak mężczyzna przeklina, łka i wali pięściami w kikut. Dziewczynka płakała razem z nim, po cichu, w poduszkę. Płakali oddzieleni cienką ścianą, nigdy bez niej. Już w wieku kilku lat Maria miała świadomość, że w pieczarze smoka się nie płacze. Można być wściekłym, ale nigdy smutnym. A Marysia była bardzo smutna, bo jej bohater, który nie bał się niczego, czasem rozdzierająco krzyczał, a jej nikt nie tłumaczył dlaczego. W końcu tata zasypiał, powalony mieszanką alkoholu, Tramadolu i leków antyhistaminowych, których nie potrzebował na żadną alergię. Wtedy i ona mogła zasnąć, w objęciach strachu i żalu, które zbijały się w niej w mały węgielek- zarzewie jakiegoś przyszłego wybuchu wściekłości, jedynej emocji, której nie wstydziła się wyrazić. Wówczas jeszcze nie rozumiała, że ból, który toczył ojca, pochodził tak naprawdę z pustej przestrzeni, gdzie nie było już ciała. Podobnie miała później odczuwać całe swoje życie. Nieustanne szarpanie i kłucie w miejscu, którego nie umiała zlokalizować, ani nie mogła ucisnąć. Tam, gdzie gromadziły się wszystkie zbitki niezrozumiałych emocji i sytuacji. Raniła więc swoje ciało, tak jak ojciec walił w kikut, bo to jedyne miejsce, w które można było uderzyć.

Gość z zakładu pogrzebowego był szybki, konkretny i rzadko podnosił wzrok. Towarzyszył mu młody chłopak, o oczach zaskakująco pełnych współczucia. Maria pomyślała, że dzieciak jest za młody do tej roboty, ale uchwyciła się jego smutnego spojrzenia, bo był to pierwszy ludzki odruch, odkąd wokół ciała jej ojca zaczęły krążyć stada fachowców od śmierci.

Potem Maria obserwowała, jak smoczyce zlatują się do pieczary. Najpierw zjawiła się matka dziewczyny- Anna- elegancka i wykształcona kobieta, z całkiem niezłą jak na swoje sześćdziesiąt lat figurą, o którą zaciekle walczyła, głodząc się i uzależniając od środków przeczyszczających. Kolejna w gnieździe była jej siostra- ciotka Bożena- wysoka i z natury smukła, również szczycąca się nobilitującym wyższym wykształceniem i wyprasowaną garderobą. Najstarszy gad- babka Teresa- ze swoim niedopranym kołnierzykiem, wonią starego człowieka i prostym zawodem, tylko z pozoru odstawała od towarzystwa. Wszelkie intelektualne braki nadrabiała nieskrępowaną złośliwością i toksyczną pewnością siebie. Wszystkie kobiety wyglądały dużo młodziej, niż wskazywałyby na to ich metryki i każda pochowała już po dwóch mężów. W Marii powoli kiełkowała myśl, że te dwa fakty są ze sobą w jakiś złowrogi, mistyczny sposób powiązane. Smoczyce zasiadły przy stole i każda z charakterystyczną dla siebie manierą postarała się obrócić sytuację tak, by stać się główną bohaterką wydarzenia
– Nie sądziłam, że on wywinie mi taki numer- stwierdziła Anna.
– Wszystko ma swój sens- rzuciła banałem Bożena.- To nawet moje ośmioletnie dziecko stwierdziło po śmierci Andrzeja.

Matka nie omieszkała uświadomić później Marii, że historia tego nad wiek poważnego komentarza, który podobno padł z ust jej małego kuzyna, w dniu, gdy umarł mu ojciec, zadziała się tylko w głowie ciotki Bożeny. Dziewczyna skłonna była uwierzyć matce, ponieważ w jej rodzinie większość prawd wychodziła na jaw tylko wtedy, gdy smoczyce obrabiały sobie za plecami tyłki.
– Wiadomo było, że się w końcu zachleje- skomentowała bezceremonialnie babka. Spojrzała na Marię siedzącą w lekkim oddaleniu.- Ona pisze tę magisterkę?- spytała całkiem bez związku.
„Ona” nie pisała tej magisterki i już była pewna, że nie napisze. Dobrze wiedziała, jak potoczy się teraz jej życie. Utonie we własnej krwi, narkotykach, alkoholu i przypadkowych znajomościach. Będzie pływać w tej zawiesinie dopóty, dopóki wyrwa w jej sercu nie zmieni się w tępy ból. Maria staczała się po cichu i nigdy na samo dno. Wracała chuda, emocjonalnie przetrącona i coraz bardziej niekompletna, ale zawsze wracała.

Zignorowała pytanie babki, które w końcu nie było skierowane do niej, a gdzieś obok i wstała, by wyjść z pokoju. Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie musiała tam być. Wychodząc, usłyszała jeszcze, jak Teresa kontynuuje swoje nietaktowne wywody:
– Przytyła, grubsza jest chyba od ciebie już.
– Oj mamo, przestań!- zganiła ją Anna.
Maria była wdzięczna za ten okruch troski, ale wiedziała też, że stwierdzenie babki było dla znękanego dysmorfofobią mózgu jej matki, jak ciepły kocyk. Dziewczyna nie była szczególnie gruba, ale miała na tyle dużo ciała, by wiedźmy mogły się nad nim regularnie pastwić. Nie czuła się pod tym względem wyróżniona. Tak samo pastwiły się nad sobą nawzajem. Zaburzenia odżywiania były tu przekazywane po kądzieli, jak klejnoty rodowe. Uwaga Teresy tym razem wyjątkowo po niej spłynęła, bo od świata oddzielał ją gruby welon odrętwienia i dysocjacji. Mimo to wyobraziła sobie, jak podchodzi do tego sabatu czarownic i każdą po kolei strzela po pysku. Nie była to myśl podyktowana gniewem, a czystą ciekawością, czy taki szok wyrwałby chociaż jednej krewniaczce kij z tyłka. Maria zawsze postrzegała te dwa pokolenia wściekłych kobiet, jako trzy smocze głowy na jednym ciele. Niekomfortowo blisko, a jednocześnie absurdalnie daleko od siebie, całe życie walczące o ten kawałek łączącej ich, nic nieznaczącej przestrzeni. Były zbyt podobne, by kiedykolwiek dojść do prawdziwego porozumienia. Odbite od tej samej sztancy dysfunkcyjnego wychowania. Nigdy nie przyznawały się do błędów, nie przepraszały, nie płakały przy świadkach. Pełna kontrola otoczenia, ludzi i sytuacji była stanem nie tylko idealnym, ale i koniecznym dla prawidłowego funkcjonowania każdej z nich. Tych, których nie dało się kontrolować, należało porzucić, albo krzyczeć na nich tak długo, aż zmienią zdanie. Marii nieobce były te sposoby myślenia. Otrzymała je w posagu, razem z nienawiścią do własnego ciała i zdolnością do wydawania przeraźliwie wysokich dźwięków. Mężczyźni zjawiali się łatwo, wabieni jej dziwnym, niezręcznym urokiem. Równie łatwo znikali, poganiani kolejną awanturą o kubek stojący po złej stronie szafki. Maria długo walczyła, by upaść jak najdalej od swojej jabłoni, ale z upływem lat uświadamiała sobie, że wbrew wszelkim wysiłkom wraca zawsze pod sam pień.

Babka dożyła dziewięćdziesięciu pięciu lat i zmarła w samotności. To nie był nagły zgon, ale jej dwie córki- emerytki- miały zbyt napięty grafik, by czuwać przy łóżku chorej. Na pogrzebie nikt nie przelewał łez, a jednak śmierć Teresy zburzyła status quo. Trzygłowy smok utracił łeb, a Maria stała się naturalną kandydatką na ten wakat. System dążył do odzyskania swojej chaotycznej równowagi, a fakt, że Maria powróciła do rodzinnej pieczary, po kolejnej nieudanej próbie ułożenia sobie życia, stanowił ku temu idealną okoliczność.

W pożodze, która się potem rozpętuje płonie wszystko. Nie ma świętości, ani zakazanych tematów. Nie ma kompromisów i Konwencji genewskich. Czterdzieści lat problemów, upchanych skrupulatnie pod dywan, wysypuje się na bezlitosne światło dnia i wciska w nozdrza odorem zgnilizny. Kobiety sieką na oślep i bez opamiętania, aż nie pozostaje prawie nic do powiedzenia. Ciężko znaleźć bardziej okrutne słowa niż te, które już padły. I nagle, poprzez czerwoną mgłę Maria widzi matkę taką, jaką jest- starą, samotną i przerażoną własną śmiertelnością. Serce Marii ściska się, a kolejny werbalny pocisk więźnie jej w gardle. Jak długo to trwa? Jak daleko sięga ten wielopokoleniowy koszmar zimnego chowu i uwewnętrznionej mizoginii? Mała Ania zrobiła wszystko jak trzeba. Odhaczyła wszystkie kratki społecznej aprobaty- wykształcenie, praca, dzieci, kościół- a i tak nigdy nie zasłużyła na miłość rodzicielki. Nie była chłopcem, a babka nie ukrywała przed nią rozczarowania tym faktem. Matka już się nie zmieni. Jest jak ten stary pies. Odsłonięcie miękkiego podbrzusza byłoby teraz dla niej śmiertelne. Maria wciąż ma szansę. Nie będzie trzecią głową smoka. W ogóle nie musi być smokiem. Może być surykatką. Może być wadliwa i niedoskonała, tak jak wadliwa i niedoskonała jest miłość jej matki. Bo niespodziewanie Maria uświadamia sobie, że ta miłość tam jest. Tak jak była w jej rozmowach z ojcem o kosmosie. Ona i Anna nie będą się przytulać na dobranoc, jak w filmie familijnym. Nagle Maria to wie i akceptuje. Uczucie matki nigdy nie będzie na nią spadać z impetem, jak ciężki, nieskrępowany afekt ojca. Będzie lekko pulsować w kawałku ciasta przyniesionym po kłótni i Maria wreszcie czuje, że tak też jest dobrze. Już nie będzie i nie musi być lepiej.
Mamo- mówi łagodnie- Przepraszam.

Anna zapada się w sobie, jakby dotąd czekała w napięciu na cios. Maria pragnie ją przytulić, czego prawie nigdy nie robiła, ale jako surykatka już może.

Matka przez chwilę trzyma się niezręcznie sztywno, ale po chwili oplata córkę ramionami.
– Kocham Cię mamo- chlipie Maria zduszona uściskiem
– Ja Ciebie też córeczko- odpowiada Anna po chwili wahania.
I to już. Zaskakująco proste jak na to, że zbierały się do tego czterdzieści lat.
Wieczorem Maria przegląda internet w poszukiwaniu konkretnych informacji. Nie wierzy, że ta sielanka przetrwa próbę czasu, ale i tak wie, że stało się coś przełomowego.
– To szaleństwo musi się skończyć na mnie- mówi sama do siebie, zapisując w telefonie numer znalezionego w sieci terapeuty.

Obraz: John Martin „The country of the Iguanodon”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *