Weszki

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
16 wrz 2019
Brak komentarzy

Roberta poznałam w legendarnym lokalu „Chata”. Pojawił się w wiosenny wieczór, w grupie wiejskich singli. Nieczęsto ta grupa zjawiała się w miasteczku, preferując raczej „Niagary”, „Rodea” i inne dyskoteki w okolicznych wsiach. Tym razem jednak chłopcy uczynili wyjątek, niepewnie wsuwając głowy w mroczny korytarz „Chaty”. W tej grupie rozpoznałam Mieszka, nieśmiałego druha OSP, który zwykł zasypiać po kilku piwach i Jeżynę, licealistę znanego z orania pól oponami swojej beemwicy podczas kręcenia kółek z zaciągniętym hamulcem ręcznym. Trzeciego z nich nie znałam. Wysoki blondyn o stalowej szczęce i bliźnie na łuku brwiowym zostawił kolegów i pewnym krokiem wszedł do głównej sali baru. Zastał spontaniczne tańce, które nie były tam niczym nadzwyczajnym. W gronie koleżanek: samotnych matek, urwanych z krótkiej smyczy żon i takich jak ja singielek pozwalałyśmy sobie nieraz na podobną rozpustę, włączając „Billy Jean” Jacksona w szafie grającej.

Blondyn zbliżył się do mnie i po raz pierwszy od długiego czasu doznałam na swoich lędźwiach dotyku dłoni, która nie drży błagalnie, lecz trzyma krzepko i pewnie. W tańcu czułam się niemal jak kociak, troczki od jego dresowej bluzy łaskotały mnie w nos, wypadający akurat na wysokości jego mostka. Po kilku piosenkach Robert oddalił się do kolegów, żeby udzielić im niezbędnych wyjaśnień. Za chwilę ruszyliśmy we dwójkę w noc. Po drodze mój nowy znajomy opowiadał o sobie, straszliwie zaśpiewując z wiejska. Urodził się w pobliskiej wsi, jego mama szybko znalazła sobie nowego partnera, bo ojciec Roberta wyjechał do USA nie poczuwając się do alimentów, lub zainteresowania dwójką dzieci.

– W dowodzie mam nazwisko ojca, ale jego ja znać nie chcę. Jak mówisz o mnie, to mów Robert Olszewski, po ojczymie – poinstruował.

W połowie drogi do mojego mieszkania rozzłościła go torebka spadająca mi z ramienia. Zdecydowanym ruchem zarzucił sobie jej pasek na szyję i tak objuczony szedł ze mną dalej ciemnymi ulicami miasteczka.

Robertowi nie zależało na seksie. Z zajęciem zaczął przebierać palcami  moje włosy nad czołem. Wyjaśnił, że gdy był mały, nie mógł zasnąć, jeśli mama nie pozwoliła mu w ten sposób przeczesywać swoich włosów. Nazywało się to „szukaniem weszki”. Tropiąc owady w moich włosach opowiadał o sobie. Kilka ostatnich lat spędził w sąsiednim województwie. Mama za życia zadbała o niego, kupując mu mieszkanie w mieście, w którym znalazł pracę przy produkcji łodzi z tworzyw sztucznych. Uprzedził mnie, że po pracy z chemikaliami ma „chorą głowę”, bywa, że „rzuca się”, jest agresywny bez specjalnego powodu.

Najwięcej uszczerbku odniósł w czasie wypadku. Głowę poskładali mu z kawałków, kiedy owinął się wokół słupa swoim nowym samochodem. Rozbił się po pijanemu, więc nie ma już „prawka” i ma „zawiasy” (kto ich nie ma, u nas wszyscy faceci mają wyroki w zawieszeniu – jeśli ktoś ich nie ma, najpewniej jest kobietą). Niedługo znów kupi sobie samochód i będą go wozić Mieszko albo Jeżyna.

Z reguły nie śpię przy obcych, ale teraz powoli odpływałam w sen, słuchając historii o mamie, zmarłej na nowotwór mózgu po długich cierpieniach i po ostatniej kłótni z synem. Poszło o to, że on nie mądrzeje, mama ze szpitalnego łóżka napominała: „Ustatkuj się, Robert”. Umarła, kiedy wściekły na nią wybiegł z kliniki w miasto…

Nad ranem obudziłam się i w świetle świtu zobaczyłam jego oczy, uważnie lustrujące każdy centymetr mojej twarzy.

– Mówiłem, nie wystrasz się, bo ja będę ciebie oglądać – chichotał jak kilkulatek.

Przez najbliższy tydzień widzieliśmy się kilka razy. Najpierw zjawił się u mnie w biały dzień kompletnie pijany, ale w formie i z humorem.

– Gość przyszedł, żadnej muzyki nie włączysz? – pyta.

Zażądał muzyki cygańskiej, więc puściłam ścieżkę dźwiękową z filmu „Tabor wędruje do nieba”. Robert krzywi się, jakby pieprzu liznął.

– To niby Cyganie? Ja chciałem prawdziwych. Ore ore, szabadabada amore, hej, amore szabadabada – zaczął śpiewać. Nie znalazł wśród moich płyt muzyki biesiadnej, w końcu włączył składankę ballad z lat osiemdziesiątych, chwycił mnie w objęcia i tańczyliśmy pod żyrandolem na środku salonu.

Kolejna wizyta miała być specjalna. Ostrzegłam Roberta, że jeśli zjawi się pijany, rozważę zerwanie znajomości. Kilka minut po umówionej godzinie on dzwonił do mnie i nalegał, żebym zeszła pod blok. Głos miał niezbyt trzeźwy, upierał się, żebym po niego wyszła, bo wstydzi się sam wejść na górę. Otworzyłam okno i zobaczyłam, że siedzi z kolegami w aucie. Wszystko było jasne: to był jakiś zakład, albo pułapka – miałam zejść, żeby koledzy mnie zobaczyli. Zadzwoniłam do niego i zażądałam, żeby natychmiast przyszedł. Potykając się wszedł po schodach, w drzwiach chuchnął na mnie wódczanym oddechem. Wystawiłam go z powrotem za drzwi.

Odtąd dzwonił codziennie.

– Co słychować? Myślałaś o mnie troszkę?

Koleżanki widząc mnie przypiętą do komórki wywracały znacząco oczami. Próbowałam umówić się z nim w „Chacie”. Kiedy minęła godzina a jego nie było, wsiadłam z Dianą do jej samochodu i chwilę krążyłyśmy po mieście. Byłam zła, wściekła, obrażona, choć miałam nie brać poważnie tej znajomości.

– Coś mi mówi, że ten twój Robert może być u Stiva –  Diana podwiozła mnie pod drzwi tej spelunki, do której chodzą tylko najodważniejsi, albo ci z budzącym szacunek stażem lat spędzonych za kratkami.

Wbiegłam do środka i zobaczyłam na barowym stołku małą brunetkę z rozmazanym makijażem i lniano-blond odrostami przedziałka. Robert stał z tyłu i przytulał się do jej drobnych pleców.

Barman spojrzał na mnie, a Robert podążył oczami za jego wzrokiem. Zbladł i stężał na moment w napięciu.

– Coś podać? – zapytał mnie Stiv

– Nie, dziękuję. Przyszłam tylko zobaczyć TO – wskazałam palcem parę i wyszłam.

Po miesiącu Robert zadzwonił do mnie, przepraszał ze sto razy i wyjaśnił, że chyba wystraszył się, bo „ja taka poważna, dorosła”. No i zapomniał mi powiedzieć, że on przecież woli brunetki. A po roku zobaczyłam go w klubie z nową dziewczyną, niską blondynką, jak ja. Ona siedząc obok nieprzerwanie trzymała go za łokieć, jakby upewniając się, że nie zniknie. Kiedy Robert samotnie wyszedł do toalety i mijaliśmy się w korytarzu, chciał przejść obok, udając, że mnie nie widzi. Podeszłam, złapałam go za nadgarstek i uścisnęłam na przywitanie jego dłoń, którą sama sobie podsunęłam. Dopiero wtedy odwróciłam się i odeszłam.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *