Wyjątkowo nieprzydatny plan miasta

Autor: Aleksandra Uzarska
Słowa
08 maj 2019
Brak komentarzy

Zdarza mi się, że gdy idę ulicą, którą znam całkiem dobrze, nagle dopada mnie uczucie, że nie znam jej przecież wcale i właściwie, to jestem zgubiona. Miasto uderza mnie wtedy z całym rozmachem swojego wiatru i ulicznego hałasu, a mi zaczyna ciążyć moja własna obecność na jego powierzchni. Uświadamiam sobie, że przecież do tej pory przez zawiłości topografii prowadził mnie jakiś ślepy instynkt, a nie ostrość moich zmysłów. Nagle dostrzegam wyraźnie jego rysy twarzy, budynki poznaczone liszajami czasu, wrzody namazane sprayem na przystankach i ludzi jak drobinki krwi w żyłach; jego faktura w dotyku podobna jest wtedy do rozległej blizny po poparzeniu.

Moje miasto było ze mną od zawsze, ale teraz, kiedy je widzę, jest przykryte zmrokiem. Lubię je wtedy najbardziej, kiedy dnia zostało już mało, a określenie noc ma w sobie jednak zbyt wiele rozmachu, na to krótkie przejście, kiedy świat się wygasza. Otacza mnie zimna aura mżawki, która rozmywa kontury przedmiotów i tym samym trochę zniekształca przestrzeń. Idę szybko, trochę z obawy, że mój własny zarys też rozmaże się w igłach drobnego deszczu. Modernizm odprowadza mnie oceniającym spojrzeniem prostokątnych okien prosto na śliskie schody w tunelu, które mienią się pomarańczowym refleksem lamp ulicznych. Pod ziemią czeka na mnie nawrócenie w oczach świadków Jehowy, którzy chcą mi powiedzieć, jak poradzić sobie z żałobą i kto tak naprawdę stworzył świat. Myślę, że ten, kto stworzył ten świat, woli pozostać anonimowym i takie ulotki to straszne wścibstwo, ale przecież nie powiem im tego. Naprzeciwko wózków z receptami na zbawienie siedzi Tomasz, który gra na gitarze i śpiewa. Opowiadał mi kiedyś o inkluzjach, czyli robakach w bursztynie, ale to było latem, a lato teraz wydaje mi się zbyt nieprawdziwe, by prawdziwa mogła być moja historia o Tomaszu. Dlaczego w ogóle miałabym rozmawiać z grajkiem. Miasto bierze głęboki oddech, który świszczy głośno w tunelu i biczuje mnie po gołych kostkach.

W okolicach dworca w moim mieście są pawilony, a między nimi żerują stada obdartych obserwatorów o brudnych dłoniach pokrytych strupami, miejskie sępy gotowe rzucić się na gnijące resztki mojego portfela. Gdy widzę ich w autobusach, to podejmuję najbardziej pasywną formę poszukiwania wrażeń i zaczynam nasłuchiwać wulgarnych historii ich przygnębienia. Wsłuchuję się w litanie podłości i opowieści o ludziach, których przetarte twarze zapewne mijałam biegając co rano na pociąg, a im więcej o nich słyszę, tym bardziej cieszę się, że pozostaliśmy przez siebie nawzajem niezauważeni.

Zza rogu pawilonu rzuca się na mnie do ataku jeden z miejskich gargulców. Pyta mnie, gdzie się spieszę i czy mam pięćdziesiąt groszy, bo on akurat potrzebuje. Ja nie potrzebuję, więc wyciągam portfel i wciskam palce do przegrody na drobne, z ostrożnością obserwując głód w jego oczach nachalnie penetrujący wnętrzności portfela. Przekazuję mężczyźnie monetę, bierze ją ode mnie bez podziękowania, bo taki jest naturalny porządek, ja – ofiara poddaje się jemu – oprawcy, nie ma tu miejsca na grzeczność, skoro jesteśmy tylko kalką odwiecznego cyklu.

W chropowatej twarzy mężczyzny odbija się pamięć miasta i genetyka zdarzeń. On pamięta moje pierwsze wagary i ich wyrzuty sumienia, kiedy z koleżankami znudzone kręciłyśmy się po parku, bo jedynym celem ucieczki z lekcji był akt nieposłuszeństwa w swej najczystszej formie. Wgłębienia w jego twarzy przypominają wyżłobienia w piasku pozostawione przez butelki po pierwszych piwach, które bardziej niż chmielem, smakowały strachem przed strażą miejską. On pachnie moim pierwszym papierosem, ukradzionym tacie z paczki i wypalonym na balkonie, czuć od niego ten sam chłód, który unosił się w moim pokoju po wielu godzinach prewencyjnego wietrzenia. Jest cierpki jak czarna kawa, którą nauczyłam się pić tylko dlatego, że zawsze była najtańsza, a ja koniecznie chciałam pić kawę w ładnych kawiarniach, by moje życie jak najbardziej upodobnić do fikcji.

Mężczyzna, który widział to wszystko, zostawił mnie na ulicy, a sam osunął się w cień pawilonów, na murki, gdzie czas nie ma żadnej władzy, podobnie jak straż miejska, ani żadna inna instancja wyższa. Spojrzałam na gmach sądu, który rozciągał się po drugiej stronie ulicy, i nagle, w obliczu przestrzeni za pawilonami, zaczął wydawać mi się groteskowo wielki w swojej bezużyteczności. Stopniowo wchłaniał otoczenie własnymi rozmiarami, wciągając powietrze nieskończonymi rzędami okien ziejących o tej godzinie pustką. Powoli usypiał mnie w zwyczajowe zamyślenie, aż kontury zaczęły tracić swą ostrość, ponownie stając się jedynie nieznaczącym tłem. Znów zaczęło się liczyć tylko to, co jest pięć kroków do przodu; odnalazłam swoją zwyczajową ścieżkę do domu.

Miasto strząsnęło mnie z siebie prosto w tłum przechodzący przez przejście.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *