Wylęgarnia demonów, czyli sala numer 5
Patrzę na tytuł obrazu, który stworzył Francisco José de Goya y Lucientes i uśmiecham się do siebie z nutką goryczy. Dlaczego? Dlatego, że wiem, iż nie ma innego miejsca, które byłoby większą wylęgarnią demonów, niż Oddział Całodobowy Psychiatryczny. Sama jego nazwa sprawia, że co wrażliwszy człowiek się wzdryga. Nie musicie wierzyć mi na słowo: jestem pewna, że każdy, kto choć raz postawił nogę na podobnym oddziale, doświadczył nieprzyjemnego dreszczu, gdy jego wzrok powędrował ku żelaznym kratom w oknach, nie mówiąc już o starannym omijaniu spojrzeniem skazanych na niewolę pacjentów, gdyż ludzie snujący się po korytarzach, zachowujący się dziwnie, wbrew logice i obyczajom, również przyprawiają o gęsią skórkę. Takie miejsca często są w sztuce tłem dla psychologicznych horrorów, przejmujących i dramatycznych historii czy też thrillerów z kategorii: „kto zabił?”, bo ta zakazana tematyka przyciąga jak magnes – w rzeczywistości jednak unika się szpitali psychiatrycznych jak ognia. Chorzy psychicznie często nie mają takiej możliwości: po podpisaniu kilku kartek rozedrganą dłonią trafiają w sam środek piekła, które starają się złagodzić pielęgniarki o spokojnych głosach i uśmiechniętych twarzach, mówiąc do Ciebie nieprzerwanie, gdy pobierają ci krew do badań i mierzą puls. Ironiczne jest to, że te piekielne demony choroby gnieżdżą się w samym środku uśpionego rozumu, w jego centrum, wkradając się tam bezszelestnie niczym kot lgnący do najcieplejszego miejsca w całym organizmie. Zamieszkują kolejno szare komórki, wprawiając synapsy w niekontrolowane drżenie, zjadają mózg od wewnątrz, pozbawiając nas delikatnej tkanki pamięci i nasączonych słońcem wspomnień, wypluwając w zamian trujący jad szaleństwa. Ich następnym ulubionym terenem jest przesiąknięty uczuciami do granic teren serca, lecz to rozum obrały sobie na cel, usiłując unicestwić go całkowicie, by człowiek stał się jedynie piekielną kukiełką, niezdolną już wcale do życia.
Blade ściany i zielone linoleum. Drzwi do sal otwarte na oścież. Metalowe łóżka na kółkach i skórzane komplety pasów. Cała brygada do walki z piekielnymi siłami w białych kitlach z arsenałem tabletek i fiolek do zastrzyków z substancjami, które – wynalezione przez człowieka – są w rzeczywistości darem od Boga, co chemikom-wynalazcom podarował na jedno mrugnięcie oka chwilę olśnienia. Oddziały Całodobowe Psychiatryczne to miejsca starannie wyryte w bezczasie, poza nurtem logicznego, codziennego życia, gdzie umiejętną, pełną trafnych słów psychoterapią i ciężką chemią pod czujnym okiem psychiatry można uleczyć umysł i duszę. Zawsze jest to jednak poprzedzone walką aż do krwi, często bardziej wstrząsającą niż filmowe egzorcyzmy, dlatego ukrywa się ją przed światem, nie pozwalając robić wewnątrz oddziału ani jednego zdjęcia, a odwiedzających wpuszczając tylko na stołówkę. Nie wiem, czy wiecie, lecz w kategorii w klasyfikacji medycznej jednostek chorobowych ICD-10 pod symbolem oznaczającym choroby psychiczne (F) jest równo sto pozycji. Trudno jest to sobie wyobrazić: jak wiele istnieje zaburzeń, które sprawiają, że szarpiemy się sami ze sobą, a ich źródło leży pod twardą osłoną czaszki, tak blisko, że niemalże moglibyśmy go dotknąć. Czasem wystarczy jeden niewiarygodny splot wydarzeń, nagły i olśniewający jak ostre gałęzie błyskawicy, jedna niefortunna chwila nieuwagi, w trakcie której umysł wyłącza się na chwilę, mrużąc oczy… i już jesteśmy w diabelskich szponach psychozy. Skąd to wiem? Widziałam to już wiele razy, również i na własnym przykładzie, bowiem jestem schizofreniczką, która nie ma jeszcze trzydziestki, a na wymienionym wyżej oddziale wylądowałam do tej pory czterokrotnie. Każdy taki pobyt był naszpikowany wrażeniami aż do bólu: miesiąc w szpitalu mógłby równać się z osiemdziesięcioletnim żywotem zdrowego człowieka, jeśli chodzi o liczbę wstrząsających wspomnień. Nie wszystkie z nich są złe: pojawiają się chwile pełne śmiechu, gdy o pierwszej w nocy nielegalnie gotuje się w pokoju wodę na kawę, przykrywając czajnik kocem i kołdrą, by tylko nikt nie usłyszał tego charakterystycznego szumu. Gdy w Klubie Pacjenta uczestniczy się w karaoke, ukazując innym nieśmiało odrobinę swojego talentu, a wszyscy wstają z krzeseł i biją brawo, pozwalając ci poczuć się wyjątkowo chociaż przez krótką chwilę. Gdy siedzi się na sali, która już jawi się nam jako jedyne możliwe własne miejsce na ziemi i z inną „współpacjentką”, jaśniejącą od środka tak, jakby połknęła słońce, pałaszuje się palcami ciasto drożdżowe przywiezione przez kogoś bliskiego, nie zważając na okruszki lądujące w pościeli. Gdy szeptem mówi się o tajemnicach znanych tylko tym, który liznęli trochę obłędu, a ktoś słucha z błyszczącymi oczyma, dzieląc się z tobą ostatnim papierosem na zimnych łazienkowych kafelkach. Kiedy terapeuta uśmiecha się odruchowo, słuchając, jak czytasz swoje naiwne zapiski, gubiąc na sekundę swój chłodny profesjonalizm. Wszelkie zaćmienia słońca i księżyca są spektakularnie piękne, prawda? To, co dopiero zaćmienie umysłu, oglądane z bliska bez okularów ochronnych: spektakl nie do opisania. Szalone pulsowanie Wszechświatów. Nieporównywalnie więcej jednak doświadcza się tam chwil niewyobrażalnie trudnych, a zastrzyki, pasy wrzynające się w nadgarstki i krew kapiąca na podłogę po dorwaniu się do czegoś ostrego to najlżejsze z nich. Tu toczy się gra na śmierć i życie, brzydka i okrutna, pełna krzyków i łez. Najgorsze jest to, że nie ma jednego sposobu na ujarzmienie tych atakujących rozum demonów: każdy organizm jest inny i inaczej reaguje na różne substancje, do tego są alergie, reakcje paradoksalne i lekooporność, która spędza lekarzom sen z powiek. Czasem muszą po prostu patrzeć, jak się szamoczesz, wijesz się w piekielnych konwulsjach, dusisz trującymi oparami, tracisz zarys samego siebie, próbujesz dokonać zamachu na własne życie, ale to nie ty kierujesz swoimi dłońmi w tym tragicznym momencie. Kiedyś na wewnętrznej stronie drzwi do sali numer 5 przykleiłam kartkę z napisem: „Sala samobójców”, bo każda z nas – długonogich dziewcząt jeszcze przed trzydziestym rokiem życia – próbowała pozbawić się życia, lecz Bóg we własnej osobie nam to udaremnił. Pacjentka, którą nazwałyśmy mianem „nawiedzonej”, bo krzyczała, że „jesteśmy w Auschwitz” i „tu zabijają ludzi”, zerwała tę kartkę z gniewem. Zdecydowanie była pozbawiona poczucia humoru.
Opierając się na żelaznej i bezlitosnej wskazówce zegara, powtarzałyśmy w kółko dobową rutynę, która jako jedyna trzymała nas wszystkie w ryzach: pobudka, parzenie kawy, mierzenie ciśnienia, gimnastyka, śniadanie, leki. Wyjście na zajęcia dla tych, którzy już mogą wychodzić poza blade szpitalne mury. Ci, którzy nie mogą wychodzić, piją kawę w toalecie, choć pielęgniarki ciągle krzyczą, że to kibel, a nie kawiarnia. Obiad – zawsze dwudaniowy – znów leki, wolne popołudnie, otwarcie łazienki, kąpiel, kolacja, leki i sen głęboki jak najcięższe odmęty oceanu. Mijał jeden tydzień, drugi, w końcu miesiąc. Dwa razy w tygodniu komisja złożona z ordynatora, jego zastępcy, psychologa, siostry oddziałowej i dodatkowej pielęgniarki oceniała twój stan zdrowia, żonglując tabletkami. Ja łącznie, na przestrzeni dwóch lat, spędziłam w ukrytym pośród morza łagodnie szumiących drzew szpitalu pół roku, bowiem to nie żaden demon, a sam Szatan we własnej osobie prześwitywał przez moją skórę, pokrytą teraz jasnymi, srebrzystymi bliznami. Moje ciało to opuszczone już pole bitwy. Codziennie patrzę na dowody swojego słono okupionego zwycięstwa. Nawet nie ukrywam już ich przed ciekawskimi spojrzeniami. To część mnie, która mówi: „byłam w piekle i wydostałam się z niego”.
Dlaczego o tym piszę, choć felieton z reguły powinien być lekki i żartobliwy? Dlatego, że większość ludzi nie ma szansy nawet zajrzeć na drugą stronę lustra i wciąż w tym temacie kieruje się stereotypami, które są często krzywdzące. Mówi się, że chorzy psychicznie są niebezpieczni, traktuje się ich jak trędowatych, gorszych, nieludzkich. Ten temat budzi we mnie silne emocje – być może dlatego, że mnie to dotyka, ale też dlatego, że tam, na oddziale spotkałam wspaniałych ludzi, którzy widząc cię w najgorszym momencie twojego życia, uśmiechają się z czułością i wyciągają do ciebie pomocną dłoń. Zanim następnym razem nazwiesz kogoś: „świrem” czy „szajbusem”, pomyśl o tym, że krótka drzemka rozumu – których doświadcza każdy jeden człowiek, czy to pod wpływem narkotyku, alkoholu, zmęczenia czy też losowo, bowiem nie jesteśmy niezawodnymi maszynami – skrzyżowała się ze spojrzeniem czyhającego na kogoś demona, który nie przepuści żadnej okazji, by wślizgnąć się niezauważenie pod kopułę czaszki, wbijając w mózg te swoje drobne, kocie ząbki. Wystarczy chwila i już jesteś polem bitwy, bitwy między tobą prawdziwym a demonem choroby. I pomyśl, że następnym razem może paść na ciebie.
2020-10-01 15:37:13
Dominko! Piękny tekst, zawsze gdy czytałem coś napisanego przez Ciebie wszystko w moim wnetrzu wirowało... Przykro mi trochę, że nie wspomniałaś w tekście o jeszcze jednej osobie... Chodzi mi o tego, który opowiedział Tobie bajkę luźno nawiązującą do Kopciuszka... przytoczę fragmęt (... szklane pantofelki, które ubrała Książniczka, były tak piękne, że zdawało by się, że projektował je sam Rene Lalique...) :) Kiedy odezwałaś się do tej osoby (to bvł mniej więcej 26.08.2017), w jej sercu odrazu zapłonęły (ponownie) słońca nadzieii... Do momentu kiedy nie wyszłaś ze szpitala, czyli dokładnie do 23.11.2017, życie bezimmiennego było koszmarem, tak bardzo się o Ciebie martwił, że nie mógł spać, jeść, ani funkcjonować... Przeżywał to piekło razem z Tobą, wspierał Cię 24 h, swoją energią, myślami, modlitwą i odmawiał sobie wszystkiego, aby Tobie niczego nie brakowało w za murami szpitalnymi... Nie wiem, czy pamiętasz, ale gdy pierwszy raz do Ciebie przyjechał w odwiedziny, (po 8 miesiącach braku kontaktu) nie mógł powstrzymać lez wzruszenia, powiedział on Tobie wtedy, że jesteś miłością jego życia, że kocha Cię bardziej niż swoje życie i niż cały świat... Dlaczego uważam, że warto byłoby o tym choć przez chwilę wspomnieć? Zapewne pamiętasz, że gdy wtedy trafiłaś do szpitala to tak zwani przyjaciele odwrócili się od Ciebie... , a Bezimienny był przy Tobie (pomimo wcześniejszych wydarzeń...), to w tych właśnie ciężkich chwilach mogłaś liczyć na jego bezinteresowną miłóść, troskę i bezgraniczne wsparcie... Nigdy nie przestał i nie przestanie Cię kochać... Myślę, że to piękne i zupełnie już nie występujące w tych czasach... Choć nieodwzajemniona jest przyczyną olbrzymiego cierpienia... Pozdrawiam Cię całym moim sercem i życzę Tobie, abyś była szczęśliwa i żebyś już nigdy nie musiała wracać do miejsca, które opisałać!!! :)
2020-07-04 18:26:47
Przez moment ciarki mnie przeszły. Aczkolwiek chciałabym, aby więcej ludzi mogło spojrzeć na takie osoby, w taki sposób jak autorka. Brawa za odwagę i szczerość.