Obrona Marty

Autor: Natalia Soszynska
Blog1509Słowa
26 sty 2024
Jeden komentarz

Marta nigdy nie pracowała.

Nieznane było jej wstawanie z dźwiękiem budzika, aby przygotować mężowi kanapki do pracy czy strzepnąć sen z pościeli. Marta mogła spać zawsze do której tylko miała ochotę.

Nigdy nie jeździła na kursokonferencje, nie parzyła nikomu kawy. Nie wdychała aldehydów na hali produkcyjnej, nie uzupełniała tabelek. Nie dostawała paczki na święta ani goździków na Dzień Kobiet. Kiedy przyszły lata 90. i wszystko zaczęło się komputeryzować, unowocześniać i uwalniać, nie dane jej było sprawdzić, czy w kraju, w którym mieszkała od urodzenia rzeczywiście zapanował ład i nowa kolejność, liczona od najbogatszego, ponieważ nigdy nie posiadała własnych pieniędzy, zdania ani przemyśleń na żaden temat. To ostatnie dopowiadam za nią, za Martę, ponieważ tak twierdził zawsze jej mąż.

Marta urodziła się na jeziorach – tak z kolei lubiła mówić o niej jej matka – na jeziorach głębokich i zimnych: były jak odcisk stóp po lądolodzie, który kiedyś przeszedł przez Kaszuby i podzielił zamieszkujące je wojownicze plemię na tych, co później już tylko mieli kochać jeziora albo żyli z morza i dla morza. W każdym razie, matka powiła Martę pewnego grudniowego poranka, kiedy lód skuł Charzëkòwsczé Jezoro na dwa metry głuchej ciszy. Poród był długi i trudny, chyba za długi, ponieważ kiedy tydzień później Martę zobaczył lekarz w przychodni kolejowej, cmoknął niezadowolony i powiedział: „nic z tego nie będzie”.

Gdyby zapytać teraz Martę o pierwsze słowa, które zapamiętała z przeszłości, powtórzyłaby właśnie te. Nic z tego nie będzie. Z tego, czyli z niej. Dlaczego została określona nie jako osoba, ale coś w rodzaju przedsięwzięcia, eksperymentu, któremu lekarz odciął drogę ucieczki krótkim „nie będzie”? Czy już wtedy było widać w jej oczach, niebieskich, choć później mówiono, że modrych, czy już wtedy było widać, że za kilka lat wypuści wszystkie krowy w grząskie pole i

zwierzęta potopią się na bagnach? Czy już było widać całą sieć, plątaninę jej późniejszych porażek, niedopilnowań i spóźnień? Może lekarz rzeczywiście był wysłannikiem pana Boga na ziemi , jak mówiła matka, i to wszystko umiał zobaczyć w niedogrzanym gabinecie pociągniętym olejną farbą. W każdym razie to pierwsze słowa, jakie Marta zapamiętała na okoliczność swojego przyjścia na świat.

– Nic z tego nie będzie. Włosy się kręcą, nie podchodzą pod rękę. Trzeba je ściąć na krótko – sapnęła fryzjerka. Jej gęsty grzebień utknął nad karkiem Marty i nie chciał puścić. Właśnie kończyły się wakacje, Marta miała po raz pierwszy pójść do szkoły. W domu czekał wysłużony, ale wykrochmalony fartuszek i pól metra białej wstążki do warkoczy. Matka chciała, by córka zaczęła rok szkolny jak należy, dlatego posłała ją autobusem do miasta. Należało kupić atramentu, skórzany pasek do spinania książek i pójść do fryzjera. Ale fryzjerka chyba też była wysłannikiem pana Boga na ziemi, bo nie bacząc na prośby Marty, chwyciła ciężkie nożyce i ścięła jej długie włosy tak, że podłoga w małym saloniku wyglądała jak obłożona złotym papierem na święta.

Przez całą drogę do domu płakała. Autobus kołysał ją, jakby chciał powiedzieć: „ciii, mała, ciiiii, jeszcze coś z tego będzie”, ale ona wiedziała. Nic nie będzie ani z tego, ani z warkoczy ani z niej samej. Matka nic nie powiedziała, tylko schowała wstążkę do szuflady.

W szkole szło jej źle. Niewprawiona w pisaniu ręka nie potrafiła powtórzyć kaligraficznego wzoru, który na tablicy napisała nauczycielka. Litery nie składały się w wyrazy, w jej głowie dźwięki były krótkie, nie umiały przekroczyć granicy dwóch sylab. Matematyka objawiła się Marcie w grozie niezrozumiałych prawidłowości, ostrych czubkach trójkątów, niepojętej podzielności ułamków. Liczby nawarstwiały się, rosły, by zaraz za chwilę rozpadać się na mniejsze wartości, które tak łatwo było pogubić w pamięci. Połacie nizin zlewały się jej na mapach z pasmami wysokich gór, długie wstęgi rzek nie chciały za nic ułożyć się w łacińskie nazwy.

– Nic z tego nie będzie, córka nie dostanie promocji – na zebraniu rodzicielskim w ostatniej klasie gimnazjum wychowawca nakreślił niewidzialny jeszcze co prawda, ale z pewnością wyczuwalny ciąg dalszych powikłań, które miały w przyszłości kierować losem Marty.

Nie można powiedzieć, że Marta rosła i piękniała jak kwiat czy drzewo, bo z wiekiem robiła się tylko większa, bardziej nieśmiała i wychodziło z czasem, jak wiele rzeczy przychodzi jej z trudem. Lubiła bezruch, lubiła posiedzieć sobie na krześle, między kuchennym blatem a lodówką. Miała tam swój kąt. Czasem obierała sobie jabłko, krajała na równe półksiężyce i zagapiona w to, co dzieje się za oknem, czekała na osiemnastą, aż można będzie rozłożyć tapczan i pójść spać.

Mówi się, że bezruch jest gorszy od ciągłego poruszania się. Wszystko, co statyczne i powolne jest dużo bardziej martwe niż to, co wibruje, drży, przemieszcza się. Rzeki są zimne i świeże, wiecznie młode, stawy zarastają i z czasem pochłania je ziemia. Rośliny pną się ku niebu, toczą przez membrany ścian komórkowych soki, które trafiają do mitochondriów zakończonych grzebieniami z oksysomami. Te maleńkie uwypuklenia również wiecznie drżą, kontrolują oddychanie na poziomie niezauważalnym, a jednak gdyby nie one – cały organizm stanąłby jak nienakręcony zegar. Bim, bom i cisza – nic z tego nie będzie.

Udało się wydać Martę za mąż za stoczniowca, Mieczysława. Dużo starszy od niej, wdowiec, po dwóch zawałach, potrzebował młodej i silnej żony do pilnowania mieszkania, które dostał od samego Gomółki. On chodził na dwunastki, musiał się dobrze wyspać, bo co drugi tydzień był piaskowym, ona chciała zobaczyć morze. Dobrali się.

Marta nigdy nie urodziła dzieci, być może w ciele, które tak umiłowało bezruch nie było siły na kolejne życie. Chyba nigdy nie było jej specjalnie szkoda, nie czuła chęci bycia matką i rodzenia kolejnej istoty, z której i tak nic by nie było. Spędzała dnie na patrzeniu przez okno, nawet zimą, oczywiście tylko wtedy, gdy Mieczysława nie było w domu. Marnowanie ciepła, pozwalanie, by uciekło z domu, było grzechem niewybaczalnym, karanym chłostą i kilkutygodniową ciszą. Ani Marta ani Mieczysław nie byli biegli w piśmie, raczej posługiwali się nim tylko w obecności listonosza, nie można więc powiedzieć, że pisywali do siebie choćby karteczki z krótkim:

„wychodzę, kartofle nastaw na 16:00” czy „zanieś kozaki do szewca”. Kiedy się kłócili, w mieszkaniu zapadała cisza, którą zazwyczaj przerywał Mieczysław domagający się spełnienia przez Martę małżeńskiego obowiązku. Ich dni płynęły powoli, bez większych niespodzianek i zdarzeń, które można by zakreślić w kalendarzu czerwonym atramentem.

Kamienica, w której mieszkała Marta, znajdowała się przy ulicy Rajskiej, jej okna wychodziły na inną kamienicę, bliźniaczą siostrę pierwszej. Marta lubiła obserwować życie, które toczyło się w oknach naprzeciwko. Po pewnym czasie dostosowała swoje życie do życia sąsiadów, których oglądała jak ogląda się chrabąszcze zaplątane w wysokiej trawie. O szóstej budzik, w czterech oknach zapala się żółte światło, zaspane głowy, obolałe od wałków rozpoczynają dzień od wędrówki do kuchni. Mniejsze światełko, lodówka, papier do pakowania. Mężowie wychodzą. Potem dzieci, dziatwa rozwrzeszczana, zapłakana, niepogodzona z zimnem łazienkowych kafli. Marta postanowiła, że zaprzyjaźni się z sąsiadką mieszkającą piętro niżej od niej, sąsiadką, którą niedawno zostawił mąż. Był płacz, krzyk, czajnik z parującym wrzątkiem w dłoniach. A później przez długi czas nie było nic – zasunięte zasłony i ciemność. Marcie pierwszy raz przyszło do głowy, by pójść do sąsiadki i zapytać, czy czegoś jej nie potrzeba. To znaczy, wiedziała, czego jej potrzeba, ale akurat tego nie mogła ze sobą przynieść. Całe szczęście sąsiadka w końcu rozsunęła brązowy materiał i zgodziła się, by jej życie jednak ruszyło dalej a Marty pozostało w swoim dotychczasowym bezruchu.

Nikt nigdy nie zapytał Marty o zdanie. Nie poprosił o pomoc w doborze wzoru tapet czy kroju bluzki. Marta nigdy z nikim (poza Mieczysławem) się nie pokłóciła ani nie pogodziła. Nie dostała żadnego listu ani żadnego nie napisała.

– Żyjesz jak ta lebioda. Nic dziwnego, że oczy masz na mokrym miejscu i ciągle tylko płaczesz – to było jedno z niewielu zdań, które Mieczysław powiedział do niej tak po prostu, bez wyraźnego powodu. Ale nie była to prawda.

Bo Marta, choć zupełnie tępa i prawie głucha, pozbawiona talentu plastycznego i zmysłu do muzyki, niepotrafiąca podzielić czterdzieści osiem przez osiem, miała w życiu jedną namiętność.

Uwielbiała książki. Uwielbiała dotykać ich okładek, przekładać kartkę za kartką. W swoim zeszycie, który trzymała po kryjomu w pierzynach, do których wędrowała codziennie po 18, zanotowała dwa dni temu:

Przy Rajskiej budzą mnie pomruki stoczni, spracowanej kobiety o silnych dłoniach. Pod oknami rozpulchnione od podziemnych wód ogródki drżą w oczekiwaniu ciepła. Ziemia skuła rozmowy w głębinach korytarzy, cofnęły się ślimacze oczy, pod pancerzykami schowały delikatne czułki. Cebule tulipanów i żonkili tulą do siebie wychłodzone nibyciałka, szklarnie grzechoczą wodogłowiami sinych pomidorów. Nikt się nie rusza, nikomu nie spieszno na tramwaj. Zamarzamy sobie powoli, drzemy kartki w maleńkie kry w błękitną kratkę – płyniemy na nich ku zimie.

Na stole leży stos kuleczek, które Marta każdego dnia starannie oddziera od zeszytu. Nikomu nie powie, ale wczoraj zobaczyła przez okno kobietę w pięknych, złotych lokach i modrych oczach. Kobieta siedziała przy stole, między blatem kuchennym a lodówką i czytała książkę. Marcie udało się odczytać tytuł wytłoczony złotymi literami. Była to „Obrona Sokratesa”. Na małym, okrągłym talerzyku leżały schludnie wycięte z jabłka półksiężyce.

Jeden komentarz
spacja
2024-01-28 23:16:10

Przecudne

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *