Płaszczyk w romby
Tak, owszem: lubiła przeglądać internetowe aukcje z ciuchami w pracy. Nazwijcie ją straganowym brakorobem, modnisią opierdalaczką, albo jeszcze mniej wybrednie, ale tak już było i zajmowało dokładnie połowę czasu, który zostawał jej między poranną kawą, a jabłkiem przed wyjściem. Madzia kupowała praktycznie tylko ubrania, ale zdarzały jej się również wycieczki do działów „Budowlanka” (bo mieli świetne promocje na robocze bojówki), oraz „Narzędzia” (bo niektóre ciuchy wymagały drobnych przeróbek, a w „Narzędziach” mieli tańsze nożyczki niż w „Akcesoriach krawieckich”). Czasem, jak to w życiu, przegrywała aukcje, albo musiała zwracać przesyłkę, gdyż materiał nie odpowiadał temu ze zdjęcia kolorystycznie. Nigdy jednak nie robiła z tego dramatu. Przecież wcale nie musiała mieć tych wszystkich rzeczy!
Poza tą jedną: kolorowym płaszczem wystawionym za złotówkę, jakoś w okolicach końca listopada, gdy wszyscy są już zaopatrzeni w ciepłą odzież wierzchnią, a na płaszczyk-podfruwajkę, który założą przy dobrych (tych cieplejszych) wiatrach dopiero w marcu – szkoda im pieniędzy, bo to i Mikołaj blisko i narty. A poza tym – tyle kolorów? Trzy z tego modne, ale osiem passe.
Natomiast ona musiała go mieć! Natychmiast! Niestety, nie było opcji „Kup teraz”, była licytacja, której los jednak, wydał jej się przesądzony. Jeszcze tydzień i bajeczny płaszczyk, który założy jeszcze w grudniu, (a co tam!), znajdzie się w stalowej skrytce jednego z jej dwóch, ulubionych paczkomatów. Wybierała je na zmianę. Jeden miała po drodze do pracy, i ten służył jej do odbioru zakupów drobnych, takich, które można rozpakować i nacieszyć się nimi bez zasypywania całego biura folią bąbelkową, bez uszczypliwości pracoholicznych współpracowników i bez mierzenia przez całe piętro jednego trzewika, za małego na wszystkich, a potem za dużego na nią (czyli zegarków, biżuterii, bielizny i pasków). Drugi paczkomat pasował jej bardziej w drodze powrotnej. Tam odbierała odzież wielkogabarytową. W domu nie musiała się z niej przed nikim tłumaczyć. Były tam tylko ona i wielkie lustro w przedpokoju.
Stało się jednakże coś niespodziewanego. Ktoś stanął z nią do licytacji! Ktoś podjął walkę… O płaszczyk, do którego zdążyła już kupić apaszkę, nijak nie pasującą do żadnego innego płaszczyka z jej szafy. I broszkę – liść dębu. I torebkę w kolorze kołnierza. O płaszczyk nieprzystający do pory roku, mody i statystycznej sylwetki. O płaszczyk, który – jak żaden inny ciuch – zauroczył ją jeszcze w miniaturce przy opisie. Musiała go mieć, to było pewne. Żaden kupujący jej w tym nie przeszkodzi!
Złoty pięćdziesiąt to ostatecznie nie taki znów pieniądz, więc podbiła stawkę. Za pięć minut, jędza o nicku Rubina, przelicytowała ją o kolejne 50 groszy. A masz, jędzo! – syknęła oferując za ciuch od razu całą dychę. Tym zatkam jej gębę – pomyślała, nie doceniając jednak rywalki. 12 zł. To Madzia na to 15. Tamta znów 17, więc ona 20 i tak, niespodziewanie, kolorowy płaszczyk osiągnął po tej szermierce okrągłą stówę. Czy był tyle wart? Używany, nadpruty, osiem kolorów passe. Głos rozsądku kazał przestać, ale Madzia nie chciała się poddać. Biała flaga zdecydowanie by tu nie pasowała! (Może do patki, ale i to niekoniecznie). Musiała go mieć! Tak się na niego uparła, że przebiła Rubinę (ten ostatni raz – obiecała sobie – ani dwudziestu złotych więcej!). Rubina najwyraźniej również kupiła już sobie torebkę w kolorze kieszeni, apaszkę niepasującą do niczego innego i broszkę z jakimś roślinnym motywem. Może posunęła się nawet do butów! Tylko to mogło tłumaczyć jej desperackie przelicytowanie Madzi. Ha! Myślisz, że to dla mnie śmiertelny cios? – ta zawołała na głos – Giń suko! – i wklepała w odpowiednie okienko 200 zł, aż palec ją zabolał. To było już najcięższe działo. Górna granica. Absolutny koniec amunicji… Więcej nie miała na koncie, a tu jeszcze Mikołaj i narty. Za taką kwotę miałaby ze cztery takie płaszcze. A tak po prawdzie to dwieście!
– Dlatego nie pozwalam grać Łukaszkowi w gry komputerowe. One prowadzą do agresji. – rzekła koleżanka z pokoju, ale Madzia jej nie słyszała.
– Pożycz mi dwie dychy! Do lutego! – zawołała za to, głosem – jak zdało się tamtej – narkomana, choć był to w istocie głos hazardzisty.
– Dobrze… – przestraszona, lecz jednocześnie ukontentowana z potwierdzenia się tez leżących u podstaw jej wychowawczego programu, sięgnęła do torebki.
– Nie!!! Przelewem! I lepiej od razu stówę!
Nie było dobrze, Rubina podbiła stawkę do 250 zł. Szła ostro. Może ktoś ustawił sobie automatyczne licytowanie i wklepał o jedno zero za dużo? To przecież niemożliwe, żeby taki płaszczyk jak ten, stał się przedmiotem pożądania więcej niż jednej osoby! Tysiące ciuchów na aukcjach, miliony w sklepach, miliardy w szafach. A o kolorowy płaszczyk wojna na śmierć i życie. Teraz nie widziała już, że jest nadpruty i że w tle, na drugim planie zdjęcia produktu widać popielniczkę. Nie widziała swojego bankructwa. Nie widziała komputera, okna i gradu za oknem. Okrągłych oczu swojej koleżanki pożyczkodawczyni i tego, że wszyscy, bez wyjątku będą musieli oddać któregoś dnia wszystkie swoje ubrania i położyć się w trumnie, w jednym tylko, czarnym (czarnych miała akurat sporo, byłoby w czym wybierać, ale czy koronki przystoją? Czy motyw pajęczyny licuje?). Nie widziała niczego, poza kolorowym płaszczem z internetowej licytacji.
Po trzystu dwudziestu złotych musiała się poddać. Wyczerpana walką, zastana przez nadgodziny i zrezygnowana opuszczała biuro nie tylko bez kolorowego płaszczyka, ale i bez tego granatowego, który zostawiła w swojej apatii w szafie. Było jeszcze za wcześnie, aby mówić jej: „Kupisz sobie coś nowego!”. Potrzebowała czasu.
Ten mijał jednak szybko i nastały święta. Spod choinki na rodzinnej uroczystości wyjęła spory pakunek. A w nim: nie do wiary – kolorowy płaszczyk w romby!
– To ja jestem Rubina. – rzekł ponuro ojciec Madzi – Taki miałem pomysł na prezent dla ciebie, wygrać wszystkie twoje aukcje… Niech cię diabli!
Obraz: Henri de Toulouse-Lautrec „Two Women before a Mirror”