Iwona (3)

Autor: Monika Karpowicz
Słowa
24 paź 2023
Brak komentarzy

Kiedy mama i tata byli w pracy, babcia Ludka pieliła w ogródku obok stodoły, wyrywała z ziemi marchewkę i pietruszkę, zrywała i łuskała groch, gotowała obiad. Do obiadu obierała kartofle, wybierane z piwnicy pod podłogą kuchni. Klapa od piwnicy zawsze lekko uginała się pod stopami, czyhała na nie żelaznym kółkiem. Za to kółko chwytała teraz babcia i ciężko wzdychając podciągała klapę w górę. Opierała ją o ścianę, na której wisiał kalendarz i obrazek z aniołem stróżem prowadzącym dzieci nad przepaścią. Podnosiła długi do kostek sarafan, schylała się i tyłem zstępowała po trzech stopniach drabiny, znikając w podłodze najpierw do kolan, potem do pasa, w końcu cała.
– Nie podchodźcie, nie wolno! Tu dziura! – wołała spod ziemi na wszelki wypadek, żebyśmy nie poznały
przedwcześnie z Lucyną, co znaczy brak oparcia pod stopami. Widocznie my nie mogłyśmy liczyć na aniołka, chroniącego dzieci.

Babcia błyskawicznie wrzucała kartofle z kopczyka do drucianego kosza i wracała na powierzchnię. Z czasem pozwalała schodzić nam za sobą do tej dziury, w której mogłyśmy z Lucyną stać wyprostowane, kiedy ona schylona z trudem mieściła się pod sufitem tego mikroskopijnego piekła. Piwnica budziła moje zaufanie. Jej ziemne ściany stanowiły dowód, że dom stoi pewnym gruncie, a zapamiętane babcine opowieści o chowaniu się stryjka Staszka przed Niemcami świadczyły o tym, że choć nie na długo, bo w końcu stryjka zabrali na roboty, to ziemne sklepienie może „jakby co” dać kryjówkę. Wszyscy mówili, że w piwnicy nie ma pająków. Choć jest ciemno, ale przecież sucho, a tego pająki nie lubią.

Ich królestwem była łazienka. Pojawiały się nagle, zachęcone wilgocią parującą z wanny. Były czarne, powolne w ruchach, jakby zamyślone. Widok ich cienkich nóg, niby uplecionych z drucików, na jasnym tle dywanika, podłogi, albo dna miski, zawsze wywoływał wstrząs. Niczego nie można było być pewnym. Pająk pojawiał się, gdy siedziałam na sedesie nakrytym specjalną plastikową nakładką dla dzieci. Kroczył po ścianie kryjącej drzwi na strych, wchodził na obrazek z leżącą Danae i zatrzymywał się na głowie jej nadstawiającej fartuch służącej. Albo przechadzał się na brzegu wanny, wzdłuż ściany wytapetowanej udającym drewno papierem, na którym szarymi plamami znaczyła się pleśń. W tym miejscu często pajęcze nogi wpadały w poślizg i owad spadał w pianę. Z wizgiem miotałam się na gąbczanej macie, pająk płynął wprost do nogi sterczącej jak wyspa w oceanie kąpieli, a mama plastikowym sitkiem próbowała go zagarniać i unieść z wody, żeby zalać go wrzątkiem z kranu i wyrzucić do sedesu.

Gorsze od pająków były tylko pancerniki, karbowane owalne pestki z setką nóg, poruszających się płynnie jak fala. Mieszkały w ścianie przy wannie, za kurtyną odklejającej się papierowej tapety. Umiał lepiej niż pająki chodzić po gładkim brzegu, wymijały się zręcznie w ciągłym biegu tam i z powrotem po tej miniaturowej scenie. W kąpieli trzeba było zawsze bardzo uważać, patrzeć kątem oka, czy coś obrzydliwego nie wpada do wanny.

Kiedy babciny obiad perkotał w garnkach na kaflowej kuchni, czasem babcia dawała się namówić na czytanie książek. Dziadka do orzechów, którego tata wygrał w szkole i zakopał w śniegu, bo bał się, że koledzy mu go zabiorą. Albo bajkę o dwóch siostrach, Łucjasce i Wardej. Łucjaska miała jasne włosy, grzeczna i posłuszna, chętnie pomagała w gospodarstwie. Warda, czarna i czarnooka, tylko patrzyła, jak wykręcić się od pracy. Raz mama wysłała dziewczęta, żeby nazbierały jagód. Łucjaska już ma pełen koszyczek, Wardej nie chce się zbierać, ale wie, że jagody są potrzebne do placka, który mama upiecze na przyjazd swatów. Zabija siostrę, grzebie i prędko biegnie z jagodami do domu. Swaci już w drodze, nie ma czasu czekać na Łucjaskę. Piękny Witalij pokosztował placka, spodobała mu się Warda, będą zrękowiny. Łucjaski jak nie było, tak nie ma. A po latach wędrowiec odpoczywa pod młodą brzózką, która szumi i opowiada, jak to kiedyś była jasnowłosą dzieweczką, którą zła siostra zabiła dla koszyczka jagód i konkurenta…
– Ty jesteś Łucjaska, a Lucyna to Warda – mówi na zakończenie babcia.
– Czemu? – pytam, patrząc spod oka na Lucynkę.
– Ty masz niebieskie oczy i jasne włosy, jak tata. A Lucyna ma czarne oczy i włosy, jak Warda – tłumaczy babcia, podsuwając okulary wyżej na nosie. Słowo „mama” nie pada, ale wiem, że to do niej podobna jest Lucynka.

Myślę sobie, że kiedyś, gdy będziemy duże, Lucyna może chcieć mnie zabić. Nie za jagody i nie dla
zalotnika, tylko za to, co mówi o niej babcia.

Raz, gdy rodziców nie było w domu, babcia była zajęta obiadem, a ja bawiłam się w salonie, przyleciał aniołek. Nie było go widać, tylko rozległ się stukot, kiedy na podłogę obok dywanu spadały upuszczone przez aniołka cukierki – irysy w szarobiałych papierkach.
– Babcia, babcia, co to? – darłam się do niej, widocznej przez korytarz i rozwarte kuchenne drzwi.
– Oj, to chyba Pan Bóg aniołka przysłał, żeby zrzucił Łucjasce cukierki – odpowiedziała.
A więc jednak – był. Może nie łapał dzieci spadających do piwnicy, ale rozdawał słodycze. Czemu nie
rzucał ich Lucynie?
Wieczorem tata wrócił z pracy i z wielką pompą otworzył drzwiczki kredensu. Okazało się, że w środku była szara papierowa torebka irysów, takich samych, jak te od anioła. Wyjął ją z kredensu i jedliśmy wszyscy, walcząc z mordoklejkami oblepiającymi zęby. Po kilku cukierkach zaczęło mnie mdlić, pamiętałam jeszcze słodycz tych porannych, lecących z sufitu.
– Czemu nie jesz? – zapytał tata.
– Już nie mogę.
– To co, niedobre, tak? Jak tak, to na drugi raz nie będę stał w kolejce i nie kupię – powiedział i poszedł do sypialni. Drewniane krzesło, z którego wstał, szurnięte o ścianę, przez moment opierało się o nią krzywo, potem ześlizgnęło się i stuknęło o podłogę.
– Tata w kolejce dla was musiał stać, a ty wybrzydzasz. Zawsze jęczycie, żeby dać wam kakao z cukrem,
a jak są prawdziwe cukierki, to niedobre. Idź go przeproś. Wraca późno z pracy i trzeba mu robić przyjemność, a nie wydziwiać – powiedziała mama, podnosząc przewrócone krzesło.
Tata siedział na łóżku w świetle dużego żyrandola. Patrzył na mnie oczami jak ze szkła, ale chyba mnie
nie widział. W gardle coś mnie łaskotało i cisnęło, jakby szyja dostała się w kleszcze raka. Nie chciałam
przepraszać, przecież jadłam cukierki rano. To nie moja wina, że nie mogłam więcej. Bałam się przejść przez próg i podejść do taty. Droga do łóżka wydała mi się bardzo długa, szłam ze spuszczoną głową po
brązowych wzorkach na żółtym tle chodnika. W końcu w polu widzenia pojawiły mi się stopy taty w ciężkich drewniakach.
– Tacies kupił cukierki, nie cieszysz się? – zapytał.
– Cieszę – bąknęłam.
– To idziemy do kuchni i będziesz je jadła – tata oznajmił wesoło i wziął mnie za rękę. Tego wieczoru zjadłam jeszcze pół torebki irysów. Wiedziałam, że nie mam wyjścia.

W sobotnie wieczory w telewizji leciała „Planeta małp”, a babcia piekła coś słodkiego. W zawieszonej
wysoko szafce stało otwarte pudełeczko z kakao. Nie wolno go było wyjadać, ani błagać o odsypanie trochę na spodeczek i wymieszanie z cukrem, bo nie można było kupić następnego – był kryzys. Po kilka łyżek babcia dodawała do babki „dzień i noc”. Z kruchego ciasta robiła koszyczki z jabłkami. Zupełnie podobne koszyczki nauczyła nas wtedy robić mama. Brała płócienną chustkę do nosa z nadrukowaną Makową Panienką z czeskiej dobranocki. Na środku układała sznurek, równo zwinięty w kółeczko. Jeden jego koniec wyciągała do góry i wokół niego wiązała rożki chustki. Potem trzeba było wziąć stary flet stryjka Staszka z czasów gimnazjum i grać przez chwilę dwie nuty, raz jedną raz drugą, tak jak zaklinacze węży w Indiach. Po rozwiązaniu nosówki sznurek był tak splątany, jak gdyby mama wcześniej nie zrobiła z niego na palcu równo zwiniętego pierścionka. Flet działał na sznurek jak muzyka fakira na węże z Księgi dżungli, którą tata czytał nam na dobranoc.

Po tym czytaniu raz przyśnił mi się sen. W ciemną noc pole sąsiadki zza rzeki płonęło czerwonym ogniem. Ziemia bulgotała i kipiała, zaorane skiby przewracały się w płomieniach jak mięso na ruszcie. Nagle spomiędzy skib ukazała się ręka, potem łokieć, udo, przez chwilę z ziemi wychylała się głowa. Czarny jak ziemia i noc człowiek dawał się unosić kipiącym falom. Był całkiem nowy, dopiero powstał i nie miał sił, żeby podnieść się z liżących jego ciało płomyków, które oświetlały ciemność.
– Przyśnił mi się pierwszy człowiek. Wyszedł z ziemi – oznajmiłam rano.
– Dla mnie tam nic się nie śni – powiedziała mama.
– Sen – mara, Bóg-wiara. Adam nie wyszedł z ziemi, to pan Bóg go stworzył – powiedziała babcia twardo,
żeby było jasne, że to ona wie, jak to naprawdę z Adamem było.

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *