Pogoda dla szczęściarzy: Ciocia

Autor: Stanisław Wawrzyszkiewicz
Słowa
11 mar 2025
Brak komentarzy

 Otworzył oczy. Znowu to samo. Ojciec szarpał go za ramię i dopytywał z przejęciem: 

— Nie wiesz kto umarł?! Naprawdę?!

Jacek przejrzał w pamięci twarze osób, których zgon mógłby wstrząsnąć ojcem. Wszystkie widział niedawno i były żywe. Ostrożnie powiedział:

 — Nie wiem. Skąd miałbym wiedzieć?

— Pani Suchanek!

— Pani Suchanek? Nie znam.

— Jak to nie znasz?! Przecież uczyła ciebie matematyki!

— Matematyki?! Uczyło mnie kilka nauczycielek, ale żadna nie nazywała się Suchanek.

— Racja… Pani Suchanek mnie uczyła – powiedział ojciec i jakby nigdy nic wrócił do swojego łóżka. Udar odmienił go. Jacek jeszcze nie przyzwyczaił się do tego, że ojciec jest potulną i bezbronną istotą w dzień a postrachem w nocy. Kiedy był zdrowy, rzecz się miała odwrotnie.

Rano zadzwonił do brata i spytał, czy jest sierotą. Witek zaniemówił. Kiedy wreszcie zrozumiał, że Jacek domaga się od niego zastępstwa przy chorym ojcu, wykręcał się jak zwykle, lecz wobec niezwykłego uporu Jacka, obiecał przyjechać do rodziców na dwa dni. Więcej nie dało się na nim wymusić.

To była ucieczka. Jacek i Magda nie mogli już znieść pytań, wymownych spojrzeń, tłamszonych uśmiechów, a przede wszystkim anonimów, które wciąż napływały z różnych miast Polski. Byli nimi zasypani. Nie tylko oni. Kolejni znajomi je otrzymywali i pytali, co się dzieje. To było nie do zniesienia.

Jacek czekał na Magdę w swoim maluchu obok bielskiego dworca autobusowego. Tam się umówili. Anonimy strawiły, że unikali pokazywania się razem. Bali się ludzi. Przekonanie, że za anonimami stoi dobrze zorganizowana, liczna grupa, już się w nich ugruntowało. 

Magda spóźniała się. Rozdanie dyplomów musiało się przedłużyć, pomyślał Jacek. Tego dnia jego narzeczona kończyła studium nauczycielskie i mogła po wakacjach stać się nauczycielką nauczania początkowego, jeśli tylko zdoła gdzieś znaleźć etat, co było wyczynem. Przez cały rok każdą wolną chwilę poświęcała nauce, szczególnie języka francuskiego. Dwa razy w tygodniu jeździła do emerytowanej nauczycielki na dwugodzinne lekcje i codziennie tyle samo czasu poświęcała na ćwiczenie francuskiej wymowy i wkuwanie nowych słówek. Dziwiło to Jacka. Skąd się wzięła ta fascynacja językiem francuskim? Angielski lub niemiecki byłby rozsądniejszym wyborem. Pytał ją o to. Dziewczyna odpowiadała wymijająco: „A dlaczego by nie? Czy wszystko w życiu musi być rozsądne? Zresztą każdy język się przyda”. Niby wszystko się zgadza, pomyślał Jacek bez przekonania.

Wreszcie przyszła, roztrzęsiona.

— Co mi się przytrafiło! Jakiś wielkolud szedł za mną krok w krok. Przestraszyłam się. Weszłam do pasmanterii. On za mną. Ale tam nawet nie spojrzał na mnie. Pomyślałam, że mam jakieś przywidzenia i posądzam Bogu ducha winną osobę. Wyszłam na ulicę. Na skrzyżowaniu obejrzałam się. Wielkolud był tuż za mną. Żołądek podszedł mi do gardła. Zaczęłam biec najszybciej jak umiałam.  Nie oglądałam się za siebie, ale słyszałam jego kroki. Doganiał mnie! Nikt nie próbował mi pomóc! 

— Wzywałaś pomocy?

— Brakowało mi tchu! Nawet nie pomyślałam o tym. Jakaś zgarbiona staruszka wchodziła do cukierni. Wepchnęłam się za nią. W cukierni było aż ciasno od ludzi. Wielkolud wszedł za mną i nawet otarł się o mnie. Aż zdrętwiałam. A on podszedł do tej zgarbionej staruszki, za którą się wepchnęłam, pociągnął ją za rękaw i wiesz co powiedział? – Grymasem twarzy Jacek odpowiedział, że nie wie. Od roku mimika jego twarzy przypominała Louis de Funesa. Tak przynajmniej twierdziła jego mama. – „Gdzie byłaś mamusiu? Wszędzie cię szukałem!” Na to staruszka: „Ja ciebie też szukałam. Nie oddalaj się smarkaczu!” Boże! Ja wariuję! Jak dobrze, że wreszcie stąd wyjeżdżam.

Rozpłakała się. Jacek, bezradny i zakłopotany, przytulił ją do siebie. Pomogło. 

— Bidulka – powiedział, całując jej włosy. –  Jesteś przemęczona. Potrzebujesz odpoczynku. Szkoda, że wyjeżdżamy stąd tylko na dwa dni… Ale lepsza jest jakość niż ilość. Te dwa dni będą bardzo intensywne. Zaplanowałem je tak, by nie stracić ani chwili. Jeszcze dzisiaj będzie spływ Dunajcem. 

— Przenocujemy w Pieninach?

 — Nie. W Kościelisku, pod Tatrami, u cioci. 

— Nie mówiłeś, że masz tam ciocie.

— Ciocia nie jest prawdziwą ciocią, lecz z braku lepszego słowa, wszyscy nazywamy ją właśnie ciocią. Po śmierci męża już od ośmiu lat sama prowadzi mały pensjonat w pobliżu Doliny Kościeliskiej. W dzieciństwie spędzałem u niej część wakacji z mamą i rodzeństwem. Ojciec nigdy nie miał na to czasu. Bardzo ją lubię. Poczujesz się u niej jak u najlepszej cioci, chociaż ciocią nie jest. Wszystko u niej wolno, oprócz jednej rzeczy: chłopak i dziewczyna nie mogą spać w jednym pokoju, jeśli nie mają ślubu. Jest trochę konserwatywna. Ale to ci chyba nie przeszkadza, prawda? 

Dziewczyna oblała się rumieńcem.

— Mnie nie. A tobie?

— Ależ skąd! – zapewnił nieszczerze Jacek. — Najważniejsze, że wreszcie odpoczniesz. Wszystko dobrze się ułoży. Zobaczysz.

Nie miał pojęcia, jak to się ułoży, ale czuł, że tak trzeba powiedzieć. Zapalił silnik i ruszyli w drogę.

Zatrzymali się w Sromowcach Wyżnych.  Wsiedli na tratwę wraz z dziewięcioma turystami i dwoma flisakami. Wszyscy tryskali wyśmienitym humorem. Zapowiadał się wspaniały dzień. Słońce lśniło na lazurowym niebie, a przemykające niewielkie, białe chmury wyglądały jak stado poczciwych owiec, które z pobliskich hal wspięły się do nieba.

Flisacy długimi żerdziami odbili tratwę od brzegu. Starszy zaczął gawędzić o górach, rzece i rozbójnikach. Opowiadał ciekawie. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że Słońce zniknęło za wielką, ciemną chmurą, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Spadły pierwsze krople deszczu i wszystkie głowy się podniosły.  Pękata chmura kotłowała się nad nimi i okryła tratwę cieniem. Po kilku minutach lunął deszcz. Flisak zamilkł. Każdy, jak mógł, szukał schronienia. Niewiele to dało, bo deszcz stał się ulewą. Magda zniknęła pod wiatrówką Jacka, a on siedział wyprostowany na ławce i przysłuchiwał się rozmowie mężczyzn. Oni również oddali swoje okrycia kobietom. 

— Patrz na tę chmurę! Ona nas goni! – powiedział jeden z nich.

Na to drugi:

— Lepiej popatrz na inne tratwy! Wszystkim świeci Słońce! Tylko na nas leje! Co się dzieje?

— To nienormalne! Trzeba rzucić los. Słońce pewnie i tak nam nie zaświeci, ale przynajmniej dowiemy się, kogo trzeba wrzucić do rzeki.

Szukał już zapałek, by przy ich pomocy wyłonić winowajcę pogodowej anomalii, lecz ulewa stała się nawałnicą i odebrała mu ochotę na poszukiwanie czegokolwiek. Jacek odetchnął z ulgą. Był przekonany, że los padłby na niego. 

Za przełomem Dunajca chmura przestała ścigać ich tratwę i schowała się za Trzy Korony. Niebo ponownie stało się lazurowe i nawet wróciły białe owieczki. W Szczawnicy, gdzie zakończył się ich spływ, opalający się na brzegu wczasowicze, jeden po drugim podnosili się z rozłożonych na trawie koców i pytali z rozbawieniem: 

— Dlaczego płynęliście wpław, a nie jak wszyscy tratwami?

Co mieli odpowiedzieć? Śmiali się, chociaż nie było im do śmiechu. Młoda kobieta, wykręcając z wody swój długi, czarny warkocz, powiedziała:

— Jak opowiem w domu, co nam się przytrafiło, to nikt mi nie uwierzy. Takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu.

— Dlaczego w naszym życiu tak często zdarzają się rzeczy, które innym się nie zdarzają? – spytała Magda, gdy byli już sami. 

Jacek grymasem twarzy odpowiedział, że nie ma na to odpowiedzi.  

Mokrzy, głodni i zmęczeni dotarli do pensjonatu w porze kolacji. Z jadalni dochodził smakowity zapach grzybowej zupy oraz brzęk łyżek i talerzy.  W drzwiach przywitała ich ciocia Józia. Zrobiła zdziwioną minę i podniosła lament, bo spodziewała się ich następnego dnia. Nie miała ich gdzie położyć. Wszystkie pokoje były zajęte. 

— Coś wymyślę – powiedziała zafrasowana i odwróciła się w stronę klienta, który głośno okazywał niezadowolenie z jakiegoś powodu. – Co się dzieje? – spytała i kładąc wielkie dłonie na swoich rozłożystych biodrach groźnie zbliżyła się do mężczyzny, który, choć otyły, był od niej znacznie węższy w ramionach.

Mężczyzna włożył palce do ust i powoli wyciągnął z nich długiego włosa. Przyjrzał mu się uważnie, a następnie cioci Józi. Awantura wisiała w powietrzu.

— Co to jest? – spytał.

— Przecież widzisz, że włos – odpowiedziała Józia. — A nie widzisz tego, że nie może być mój?! Jest długi i czarny!

Włosy cioci były długie, lecz zupełnie siwe, spięte w dość mizerny kok, ukryty pod kolorową, góralską chustką. 

Mężczyzna z błyskiem w oczach spojrzał na towarzyszącą mu kobietę i przysunął włos do jej twarzy.

— Zatem to jest twój włos! – oskarżycielsko zakomunikował.

Kobieta spojrzała porozumiewawczo na ciocię. Westchnieniem poinformowała, że ze swoim mężem ma tak często i nie jest to łatwe.   

—  I co z tego? Kiedyś chciałeś mnie zjeść całą, a teraz przeszkadza ci jeden włos?! Już się najadłam. Idę spać. Obudź mnie, jak przyjdziesz do łóżka – powiedziała i wstała od stołu.

Mężczyzna, zbity z tropu, nerwowo rozejrzał się po jadalni. Wszyscy nastawiali uszu i czekali, co będzie dalej.

— Na pewno obudzą ciebie dzikie wspomnienia o mnie – oświadczył mężczyzna z triumfalnym uśmiechem.

Kobieta odwróciła się.

— W tym rzecz, że zostały mi tylko wspomnienia. Wcale nie są dzikie!

Aż huczało od śmiechu. Wszyscy się śmiali, oprócz mężczyzny, który nadal trzymał przed nosem włos swojej żony i udawał, że płacze. 

— Oni już tak mają – odpowiedziała Józia na pytające spojrzenie Magdy. – Lubią się przegadywać i każdy chce mieć ostatnie słowo. Z nimi nie trzeba telewizora. Zresztą i tak go nie mam, bo i po co? Każdy tutaj ma coś ciekawego do powiedzenia. Niektórzy przyjeżdżają do mnie już od dwudziestu lat! Chcą chodzić po tych samych górach i spotykać się z tymi samymi ludźmi. Ale dość gadania. Pewnie jesteście głodni?

— Zjadłbym konia z kopytami – zapewnił Jacek.

Ciocia roześmiała się.

— Konia tu nie zjesz. Jest to co widzicie na stole, a na drugie danie są smażone grule ze spyrką i oscypkami. Lubisz to? – zwróciła się do Magdy.

Dziewczyna zrobiła wielkie oczy:

— Nie wiem, czy lubię. Chyba nigdy tego nie jadłam.

— Nie jadłaś gruli?! Nigdy?! – Ciocia z niedowierzaniem kręciła swoją wielką, okrągłą głową.

Grzmot pioruna przerwał rozmowę. Zerwał się gwałtowny wiatr. Ktoś powiedział:

 — Przewróci dom. 

Inny dodał: 

— Albo cały świat.  

— Oby tylko nie wyrwało mojej bramy – powiedziała ciocia i poprosiła, by jej ktoś pomógł ją zamknąć. Po chwili kłopotliwego milczenia do pomocy zgłosił się Jacek. 

Wyszli przed dom. Nic nie było widać. Wiatr wiał z taką siłą, że trudno było ustać na nogach. Magda machała rękami przed czujnikiem ruchu, by włączyć lampę. W jej świetle widać było szalejącą bramę. Brama była licha, zbita z desek dawno temu przez męża cioci.  Halny wiatr wymachiwał nią jak żaglem. Jacek biegał za nią, by ją złapać. Po kilku nieudanych próbach udało mu się. Wtedy światło zgasło. Magda machnęła ręką przed czujnikiem. W jej świetle widziała szalejącą bramę, ale nie zobaczyła Jacka. Gdzie się podział? Leżał na ziemi z podniesioną ręką, jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

— Co się stało?! – wrzasnęła przerażona i podbiegła do niego. — Myślałam, że wiatr ciebie porwał.

— Gdzie i po co? – jęknął. –  Brama wyśliznęła mi się z rąk i znokautowała mnie.

Ciocia Józia przyszła z pomocą. Była silna jak koń. Jacek założył rygiel i poszedł do łazienki, by obmyć posiniaczone ciało.  Zaraz po nim wykąpała się Magda. Ciocia pilnowała, by nie robili tego razem.

— Takie zabawy w moim domu dopiero po ślubie – zastrzegła z filuternym uśmiechem, który nie robił na nich żadnego wrażenia. Byli tak zmęczeni, że co chwilę oczy im się zamykały, gdy tylko patrzyli w jedno miejsce dłużej niż kilka sekund.

— To gdzie będziemy spali? – błagalnie wyjąkał Jacek.

— W mojej sypialni. Już wam mówiłam, że wszystkie pokoje są zajęte. Macie coś przeciwko temu?  

Wprowadziła ich do swojej sypialni pamiętającej jej dziadków, którzy dorobili się trzynaściorga dzieci. Wprawnymi ruchami przygotowała małżeńskie łóżko i wyszła. Jacek i Magda osłupieli. Senność nagle ich opuściła. Patrzyli to na siebie, to na wielkie łóżko wykonane z dębowego drewna. Mogło wytrzymać niejedną nawałnicę. 

— Mówiłeś, że ciocia Józia na pewno nie pozwoli nam spać w jednym pokoju, dopóki nie weźmiemy ślubu – powiedziała Magda, błądząc spłoszonym wzrokiem po pokoju.

— Bo zawsze tak tu było. Chyba pochopnie posądzałem ją o zacofany konserwatyzm. Ludzie się zmieniają. Przeszkadza ci to?

Magda nic nie odpowiedziała. Zgasiła światło i ze śmiechem położyli się w wielkim łóżku. Jacek obiecał, że będzie grzeczny. 

Jak bomba wpadła do łóżka ciocia Józia w długiej i sztywnej od nadmiaru krochmalu koszuli nocnej. W ostatniej chwili Jacek cofnął rękę, którą trzymał na biodrze Magdy. Uległaby złamaniu. Ciocia Józia oddzieliła młodych od siebie swoim ogromnym, gorącym ciałem i natychmiast zasnęła, wydając z siebie przeraźliwe dźwięki, jakby wsadzono do łóżka wielką, zardzewiałą maszynę. Burza za oknem brzmiała lepiej niż ona.

Rano już nie padało, ale było mglisto i deszczowo. W taką pogodę wycieczka w góry byłaby ryzykownym przedsięwzięciem. Magda odetchnęła z ulgą. 

— Mam już dość gór. Bolą mnie nogi, a poza tym w górach nic nie widać.

Jacek otworzył szerzej oczy. Jak mogą ją boleć nogi, skoro jeszcze nigdzie nie weszła, pomyślał, a powiedział:

— Jak to nie widać? Przecież widzisz góry!

— Właśnie góry zasłaniają mi widok.

Jacek ucieszył się. Magda znowu żartowała tak jak kiedyś. 

Pojechali do Zakopanego. Weszli na cmentarz zasłużonych na Pęksowym Brzysku, by pokłonić się Kornelowi Makuszyńskiemu. Wprawdzie obydwoje podziwiali innych pisarzy, lecz tylko jego kochali. Wiązanka polnych kwiatów złożona na jego skromnej mogile wzruszyła Magdę. Uroniła łzę i zaczęło padać. Jacek okrył ich głowy swoją wiatrówką i pobiegli do miasta.

Zatrzymali się w kinie. Kupili bilety, nawet nie pytając o tytuł filmu. Film ich nie interesował. Chcieli być razem w kinie. Noc z ciocią w łóżku po dziadkach obudziła w nich zbyt długo tłamszone pragnienia. Rozsiedli się wygodnie w fotelach. Byli jedynymi widzami, a mimo to nie odwołano seansu. Podobało im się to. Dwie minuty przed planowaną projekcją podszedł do nich krępy mężczyzna z nosem jak ziemniak. Między jego wielką głową i tułowiem w ogóle nie było widać szyi. Dyszał jak lokomotywa i wrogo spozierał na nich małymi oczkami spod krzaczastych brwi. Oparł się rękami na fotelu i wymamrotał:

         — Nikt was tutaj nie zapraszał.

         — Kim pan jest? – spytał Jacek zdumiony.

Pytanie, choć zadanie spokojnie, wyprowadziło mężczyznę z równowagi.

         — Powtarzam! Nikt was tutaj nie zapraszał! Proszę stąd natychmiast wyjść! – wrzasnął. 

         — Pan oszalał? Przecież mamy bilety! To jest bilet do kina, prawda?! 

Magda oskarżycielsko podstawiła bilet pod jego bulwiasty nos.

Mężczyzna prychnął i odepchnął od siebie rękę z biletem.

— Nic mnie to nie obchodzi. Proszę natychmiast stąd wyjść!

Zbulwersowani, opuścili salę i udali się do kierownika kina. Kierownik przeprowadził konfrontację. Okazało się, że bilety, choć zakupione, nie zostały skasowane przez pana z bulwiastym nosem. Przeprosiny nie pomogły. Jacek i Magda wyszli z kina. Seans został odwołany.

Wcześniej niż planowali ruszyli w powrotną drogę. Był już wieczór, gdy dojechali pod dom Magdy. Jacek przez cały dzień czuł, że Magda chce mu coś ważnego powiedzieć. Kilkukrotnie: na cmentarzu i w kinie zaczynała coś mówić, w pół słowa przerywała, a pytania Jacka zbywała nerwowym śmiechem. Ciemność, w której się znaleźli, dodała jej odwagi.

 — Wyjeżdżam do Francji – wyszeptała.

Zapadła cisza. Słychać było wyłącznie ich oddechy.

— To dlatego uczyłaś się francuskiego… Kiedy? Z kim?

— Pojutrze z moim zespołem.

Jacek głęboko odetchnął.

— Co za ulga. Przestraszyłaś mnie! Pomyślałem, że wyjeżdżasz na stałe. Ale przecież ty nikogo tam nie znasz! Z zespołem? To dobrze! Na dwa tygodnie, jak zwykle? Super! Taka odmiana dobrze ci zrobi. Dwutygodniowy wyjazd jest znacznie lepszy niż dwudniowy. – Podekscytowany psychologicznymi korzyściami wynikającymi z takiego wyjazdu, nie dostrzegł usiłowań dziewczyny, by coś mu jeszcze powiedzieć. –  Kiedy wrócisz, musimy wreszcie podjąć decyzję, co mamy robić dalej.

— Dopiero wtedy?! Miałam nadzieję, że w czasie tego wyjazdu coś zaproponujesz… Coś konkretnego. 

— No cóż… Prawda! Mogłaś tak pomyśleć. W końcu od roku nigdzie razem nie byliśmy dłużej niż parę godzin. Ale… mój chory tata, mama… Tyle spraw na raz. Muszę to wszystko przemyśleć. Zrozum!

— Doskonale to rozumiem! – Musnęła wargami jego policzek i wyszła z samochodu. Odwróciła się, jakby nagle sobie coś przypomniała: – Miałeś już cały rok, by to przemyśleć. A teraz wystarczą ci dwa tygodnie? A poza tym… Ty w ogóle mnie nie słuchasz. Wiedziałeś o tym? Życzę ci powodzenia! – Odwróciła się i energicznym krokiem poszła do domu. 

Jacek nie odrywał od niej wzroku. Zaklinał ją w myślach, by się do niego odwróciła. Mówił sobie: „Jeśli się odwróci, to wszystko się ułoży… jakoś”. Nie odwróciła się.   

Obraz: Stanisław Witkiewicz „Wiatr halny”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *