Lastriko market
Odkąd Piotrowi zmarła żona, stał się rezydentem lokalnej nekropolii, znawcą obyczajów bluszczu i praktykiem dziennic (to takie strzydziestokrotnione miesięcznice).
– Nie uciekam od życia – mówił zaniepokojonym bliskim, którzy próbowali wyciągnąć go z cmentarza i posadzić z powrotem za biurkiem. – Uciekanie od życia to jest teraz właśnie moje życie!
– Nie możesz ciągle tam jeździć! Minęło już tyle czasu…
– Jestem „tu i teraz”. Jak każą – tu odnosił się do podsuwanych mu przez bliskich książek znanych terapeutów.
– Jesteś „tam i wtedy”! – oni na to.
Najgorsze było to, że tak mówili nawet jego teściowie, a więc ludzie, którzy powinni podzielać jego rozpacz i przeklinać wszelkie pocieszycielki. Jeszcze większym skandalem było według niego to, że ze wszystkich genów przekazali córce skłonność do przeinaczania faktów, za to długowieczność zostawili sobie.
Piotr nie leżał cały dzień na nagrobku i nie rozdzierał kolejnych kurtek na strzępy. Przesiadywał na cmentarzu, bo tylko tam czuł się spokojnie. Bolesny rozziew między śmiercią żony, a życiem, które toczyło się dalej, tu wydawał się zasypany i przykryty solidną płytą z lastriko.
Poza tym terapeuci z książek, zalecając kąpiele leśne, nie wskazywali jakichś konkretnych gatunków. Zażywał więc kąpieli cmentarnych. Składał się na nie niespieszny spacer wśród cyprysów, kontemplacja detali małej architektury oraz dotyk nadtopionego plastiku. Do tego przejścia tematyczne: raz skupiał się na wypatrywaniu osób, które urodziły się jeszcze w XIX wieku, raz szukał na nagrobkach nazwisk najbardziej pasujących do imienia (jak Barbara Górnik), a raz do okoliczności („O proszę, po grobie Adama Powolnego sunie ślimak”).
Najczęściej szukał jednak jakiegoś zapalonego znicza, żeby pobrać z niego płomyk pamięci i zanieść ostrożnie na grób żony, jak na igrzyskach olimpijskich.
Z czasem Piotr zauważył, że oprócz zapałek, członkom cmentarnej społeczności brakuje również:
– zmiotek, które zostawili w domu
– wody pitnej w niespodziewany upał (ta ze studni była niezdatna do spożycia, trudno też oczekiwać specjalnych walorów po deszczówce nazbieranej w granitowym wazonie)
– powerbanku, bo wysiadła im komórka i nie mają jak sprawdzić rozkładu jazdy autobusów
– czegoś cieplejszego do ubrania
– czegoś cieplejszego do jedzenia
– pierwszej pomocy przy oparzeniach ogniem, skaleczeniach potłuczonym zniczem, skręceniach kostki na wystających elementach nagrobków oraz korzeniach mijanych w drodze do studni.
– setek innych rzeczy.
Kłopot w tym, że tych, drobnych skądinąd, potrzeb w żaden sposób nie dało się zaspokoić. Piotr dziwił się, że żadna z kwiaciarek nie wpadła na to, aby wprowadzić do oferty asortyment spożywczy i odzieżowy. I farmaceutyczny. I jeszcze małego AGD. Może też wypożyczalni wiader, żeby nie trzeba było tachać ich przez pół miasta i eksponować w autobusie, gdzie stają się obiektem pasażerskiego odruchu i zapełniają zmiętymi biletami, jakby to były kubły na śmieci.
Do tego może jakiś punkt usług? Przecież przy każdych odwiedzinach trzeba coś przyciąć, dźwignąć czy zeskrobać jakiś mech. Niby drobiazgi, lecz dla starszych osób (a taki był tu model klienta) kupa roboty.
…no i transport. Cmentarne taxi na bazie meleksa, może nie dokładnie tego, którym podróżuje trumna, ale podobnego. Podrzucałoby się nim pasażera do wskazanej alejki i odbierało. Kwiaciarce, która zdecydowałaby się na taki biznes, błyskawicznie zwróciłaby się inwestycja w pojazd, bo odwiedzający podejmowaliby śmielsze decyzje w kwestii gabarytów doniczek. Akumulator ładowałoby się z solara. Solar na dachu kwiaciarni z pewnością nie obraziłby niczyich uczuć, trochę gorzej z innym, nasuwającym się rozwiązaniem: nagrobkiem solarnym. Przecież cmentarz, zwłaszcza jego nowa, niezadrzewiona część, z tymi wszystkimi płytami, jedna obok drugiej, nieco pod kątem, ozdobionymi raczej minimalistycznie – to gotowa farma solarna! Część nagrobków przecież i tak jest czarna!
Oczywiście można by liczyć na pomoc innych. Wymianę batoników i plastrów, pożyczanie sobie chusteczek do nosa i sekatorów…
Piotr wielokrotnie obserwował próby podobnych praktyk, były one jednak skazane na porażkę.
– Jezus mi odpadł… – mówiła jedna starsza pani do drugiej, napotkanej przy śmietniku.
– O Jezu!
– Nie ma pani super glue?
Tamta, rzecz jasna nie miała. Figurka mosiężnego Jezusa lądowała więc w torebce, jak u egzorcysty, krzyż sterczał w ogołoceniu do następnego razu, a następnym razem mimowolna renowatorka sztuki funeralnej przekonywała się, że super glue wcale nie skleja wszystkiego i połączenie drewno- metal całkowicie przegrywa z połączeniem palec-palec.
Niech spróbuje teraz znaleźć kogoś przy śmietniku, kto miałby aceton!
Kolejna rzecz to fizyczna pomoc drugiej osoby, towar równie rzadki i pożądany. Piotr, jako mężczyzna w sile wieku, czuł się do niej zobowiązany, jednak po pierwszej podjętej próbie – gdy seniorka psiknęła mu w twarz dobytym sprawnie z torebki gazem – zrezygnował. Cóż, może nie powinien był jej wyrywać z ręki tej konewki. Może powinien najpierw z bezpiecznej odległości, takiej, z jakiej trębacz gra smutną melodię na pogrzebie, zawołać: „Dzień dobry, jestem jednym z was i chętnie pomogę”.
Sam przecież doświadczał wszystkich tych niewygód związanych z istniejącą tu, nie wiadomo czemu, pustynią handlu wielobranżowego.
Dlatego też, któregoś dnia, głodny, wyczerpany i z wyczerpaną komórką, a do tego jeszcze zagrożony tężcem po grzebaniu pod cyprysem uszkodzonym palcem, nie wytrzymał i wstąpił do jednej z dwóch działających u bramy kwiaciarń i od progu zapytał:
– Nie myślała pani nigdy, żeby wstawić sobie regał z napojami i z czymś… potrzebnym? Cholera, same kwiatki… Nawet w kiosku teraz hot dogi sprzedają.
– A czego, dajmy na to, panu trzeba?
– No, na przykład się skaleczyłem.
Kwiaciarka najwyraźniej czekała na ciąg dalszy, choć Piotr zauważył, że jednocześnie sięga po mały kluczyk walający się wśród wstążek z flamastrowym napisem „ostatnie pożegnanie” (w wypisywaniu jednej z nich była właśnie w trakcie, więc na wstążce stało „ostatnie poż”, co skojarzyło się Piotrowi z pogrzebaniem jego życia seksualnego, gdyby tam dopisać „ądanie”). Miał to, widać, wypisane, jak tym flamastrem, na twarzy, bo kwiaciarka w ogóle się nie obraziła na jego obcesowe rady. Zamiast mu odparować „Skoroście wszyscy tacy mądrzy, sami załóżcie interes i się pierdolcie potem z sanepidami!”, potraktowała go jak sfrustrowanego, młodego wdowca: dobrotliwie.
– I co jeszcze? – zapytała
– I chętnie bym na przykład zjadł …pizzę. – odparł – No dobra, drożdżówkę.
– I?
Teraz kwiaciarka obracała się z kluczykiem w stronę jakiejś szafy. Zaraz otworzy tajne przejście do megasamu z prawdziwym piecem do pizzy na drewno, z pogotowiem ratunkowym, taczką na głazy i taxi – meleksem! Z wielką przymierzalnią polarów i klejami do Jezusów, takimi naprawdę klejącymi, a wszystko to pod migającym szyldem „Świat Cmentarza”.
– …i na przykład można by też farmę solarną. Wiem, że nie z nagrobków, ale obok. Za kolumbarium jest taka łączka.
Kwiaciarka ani na chwilę się nie zawahała. Przekręciła kluczyk i otworzyła szafę, ale oczom Piotra, który wyciągnął szyję, żeby ujrzeć te wszystkie cuda, feerię świateł sztucznych jarzeniówek i tłum kupujących, ukazało się coś, o czym wcześniej nie pomyślał. Substytut wszystkich tych artykułów i usług… Mianowicie: flaszkę nalewki. Kwiaciarka odmierzyła pięćdziesiątkę i podała mu.
– To powinno wystarczyć – rzekła.
Faktycznie. Piotrowi nieco minął głód, poczuł się też bezpieczniej w kwestii potencjalnego zakażenia. Artykuł wytrych – zastępujący całe centrum handlowe był uniwersalnym zamiennikiem wszystkiego, ale i tak – jak zauważył Piotr – występował w trzech wersjach smakowych.
A kiedy po chwili do przybytku weszły dwie seniorki z autobusu, zorientował się, że zgodnie z wypracowaną tu przez lata kulturą organizacji – najlepiej przychodzić ze swoim naczyniem, może być po mineralnej.
Biznesowe zapędy na pewien czas osłabły w Piotrze, choć wciąż uważał, że jego pomysł jest genialny. Rozwijał go w myślach, niemal codziennie dostrzegając nowe branże do wzięcia. Na przykład (dość oczywista) pomoc psychologiczna w traumie i żałobie. Pewne elementy interwencji kryzysowej miały miejsce podczas pobierania nalewki. W sytuacjach, które tego wymagały, klienci mówili: „poproszę podwójną”, a kwiaciarka odpowiadała: „ho, ho!”. Wielu osobom to wystarczało (to znaczy to „ho, ho!”, bo nalanie należało zazwyczaj powtórzyć), lecz przecież wiadomo, że osoba z kwalifikacjami przeprowadziłaby na delikwencie terapię, po której zrobiłoby mu się lepiej. Może nawet naplułby na grób?
Czy warto było iść z tymi pomysłami do drugiej, przycmentarnej kwiaciarni? Niekoniecznie. Jak świat nekropolii długi i szeroki (a przecież oglądamy w życiu różne ich warianty, w różnych miastach i o różnych porach roku) pod żadną bramą nie ma porządnego spożywczaka. Nie ma punktu usług, ani zapiekanek. Nic. Ewentualnie jakaś knajpa na stypy, kilometr dalej. Widocznie tak ma być i już kwiaciarki wiedzą to najlepiej.
Tymczasem właśnie zaczęła się wiosna i cmentarz zaczął przypominać kwitnący park, jednak o tyle odeń lepszy, że każdy miał tam swoje miejsce, swoją prywatną (zazwyczaj opłaconą na 20 lat) przestrzeń, na której nikt go nie podsiadał, jak dzieje się to w przypadku ulubionej ławki w parku. Na cmentarz przychodzi się, jak do siebie. Jak na działkę. I zresztą często w podobnym celu i z podobnym oprzyrządowaniem: aby coś podciąć i zapalić papierosa w plenerze bez karcących spojrzeń ludzi na przystanku. Piotr był pewien, że zauważone przy jednym z grobów pomidorki koktajlowe to nie były samosiejki!
Przede wszystkim jednak cmentarz był cichy.
Tym bardziej więc zdziwił Piotra dobiegający z kwartału obok, donośny, ludzki głos.
Był to głos męski. Oczywiście wśród grobów spotykało się także mężczyzn, ponieważ jednak ich średnia długość jest krótsza od długości kobiet, jeśli chodzi o życie, większość ich reprezentacji na cmentarzu stanowili odwiedzani, a nie odwiedzający. Wcale zresztą nie należało im z tego powodu współczuć. Piotr wiedział to najlepiej.
– Kupili cztery, sprzedali dopiero dwie… – mówił głos – Znaczy, wiadomo, dwie i pół z tych dwóch.
Piotr nigdy nie rozmawiał ze swoją zmarłą żoną, nawet w myślach. Miał szczerą nadzieję, że wieczność nie polega na siedzeniu na obłoku i słuchaniu żywych.
– …więc, jak dobrze pójdzie, będziemy o jedną do przodu – kontynuował tamten.
Sytuacja się powtarzała. Piotr spacerował z konewką, a facet z pobliskiego kwartału raportował zmarłemu o stanie interesów. Piotr raz nawet podszedł do tego grobu, rzecz jasna pod nieobecność tamtego, aby poznać adresata. Zgadywał, że to nie żona (do niej mówiłby jakoś czulej…), a brat wspólnik, lub może ojciec właściciel, którego ostatnie chwile zatruwał niepokój o sukcesję.
Grobowiec był spory. Jedna z jego ścian była świeżo zamurowana. Może grunt się obsuwał, albo jakiś korzeń się rozpychał, bo facet chodził wciąż ze szpachelką i poprawiał. (Zaprawa – kolejny towar do idealnego sklepu przy cmentarzu! Plus farba do napisów. Biała i złota.)
Na tabliczkach trzy imiona: Jan, Janina i Jacenty Donkorleonowscy. Najstarszy zmarł pół wieku wcześniej, najmłodszy, Jan (to pewnie on), zaraz, zaraz, dekadę temu… Cóż. Może nie zdążyli jeszcze przybić tabliczki z tym, do którego się mówi.
Pewnego razu Piotr zauważył, że mówiący (w myślach nazwał go „Sprawozdawcą”) idzie z reklamówką pełną jedzenia. Bochen chleba, mleko i jakaś bliżej nieokreślona zielenina.
Nie, tu trzeba sklepu i usług! Nalewka jest smaczna, kwiaciarka sympatyczna, ale, do diabła, ludzie chodzą głodni a emerytki dźwigają ciężary. Po co im te trzynastki, czternastki? Czy nie wolałyby zapłacić komuś takiemu, jak on, za wyszorowanie grobu na błysk? Albo ten chłop z siatką. Czy nie wolałby zjeść, jak człowiek, kebaba pod cmentarzem? Nie mówimy przecież o parku rozrywki z karuzelą, choć… kino nie byłoby głupim pomysłem. Oczywiście nie horror – to byłoby zbyt banalne, ale filmy biograficzne i dramaty kostiumowe na faktach, czemu nie? Czy cmentarz to nie miejsce upamiętnienia ważnych osób?
Jest klient, jest potrzeba, jest kasa. Kto by nie chciał zająć takiej niszy? – zapytał retorycznie, lecz, zdaje się, na głos, co dość dziwnie zabrzmiało na terenie pełnym zimnych piwniczek: nisz właśnie.
Sytuacja z reklamówką jedzenia, jak również biznesowa tematyka rozmów prowadzonych przez Sprawozdawcę z nieboszczykiem, zachęciły Piotra do działania.
– Dzień dobry, jestem jednym z was i chętnie pomogę – zawołał z oddali, pomny doświadczeń ze swoich poprzednich prób nawiązania kontaktu z odwiedzającymi cmentarz.
Aliści zagadnięty podskoczył i zbladł tak, jakby zobaczył ducha.
– Mam propozycję biznesową – uściślił Piotr, wyłaniając się ostrożnie zza cyprysa.
– Biznes?
– Jest nas dwóch chłopa. Wokół same starsze panie. Rozumie pan?
Tamten kiwnął głową.
– One tu dźwigają różne rzeczy, wodę, doniczki… szorują marmur, grabią mrówki.
– Łapię: chodzi o brudną robotę.
– No właśnie! – ucieszył się Piotr, potarłszy odruchowo usyfioną woskiem rękę o spodnie. Zaraz przecież podadzą sobie dłonie, jak na bilbordach reklamujących strefy ekonomiczne – Przyniesienie wody możemy oferować za darmo, to będzie taki wabik. A potem sięgniemy po kasę. Już przy grobie. Łapie pan?
– Jednorazowo biorę sto patyków – poinformował rzeczowo Sprawozdawca
– Doskonale! – Piotr nie krył podziwu. Sam raczej marnie radził sobie z wynoszeniem uschniętych gałązek. Brał naraz najwyżej trzy, a naklął się przy tym i nakłuł co niemiara. – No, a dodatkowo w mojej ławce, bo mam zamykaną, możemy wstawić lodówkę z napojami i mały opiekacz do parówek. Przydałby się akumulator.
– Akumulator? – ożywił się Sprawozdawca – Myśli pan, że aż tak?
– No pewnie! Będziemy działać kompleksowo. Powiem panu więcej. Myślę nawet o sprzedaży kleju!
– Klej? – tamten się zdziwił – Klej już rzadko w użyciu. Raczej proszek.
– O, niech pan mi wierzy, że to towar pierwszej potrzeby! – nie chciał mu już mówić o odpadających Jezusach, bo nie wiedział, czy tamten się nie obrazi w kwestii uczuć religijnych – …ale i proszek będzie dobry – zgodził się po chwili. Nie ma nic gorszego niż to, gdy zostaje się z połową namydlonej płyty i pustą butelką proszku do czyszczenia.
– Nigdy nie patrzyłem na ten rewir pod takim kątem…
– Mówię panu, to żyła złota. Sam bym się tym zajął, ale we dwoje łatwiej. No i pan, ma, zdaje się – tu wymownie spojrzał na grób jego brata wspólnika/ojca właściciela, nieważne, grunt, że krewnego przedsiębiorcy – niejakie doświadczenie w tych kwestiach. Panie, przez te podatki, ile ja się nasiedziałem!
– Siedział pan? Długo? – Sprawozdawca spojrzał na niego z uznaniem.
– Wystarczająco, żeby tyłka nie czuć – odpowiedział mu Piotr.
– Zaczniemy w przyszłym tygodniu – powiedział Sprawozdawca i wyciągnął rękę do Piotra.
– Cieszę się, że się tak dobrze rozumiemy!
– Poproszę podwójnie! – powiedział chwilę później w kwiaciarni Piotr.
– Ho, ho! – odparła kwiaciarka odmierzając mu setkę nalewki.
– Nie chciała pani, to ja wziąłem. – pochwalił się
– A co, dajmy na to, pan wziął?
– A, dajmy na to, interes. – łyknął zadowolony – Sprzątanie grobów, gorące przekąski i zimne napoje.
– Powodzenia – mruknęła
– Potem taxi, farma solarna, fizjoterapia i kino historyczne. Nawozy sztuczne.
– Nawozy? – zdziwiła się kwiaciarka. Zapewne też miała kogoś na cmentarzu, ale nie w tym kwartale, co grób z pomidorkami. – Sporo…
– Dla jednych sporo, dla innych dopiero początek!
– I pan to zamierza sam?
– Nie, nie, znalazłem wspólnika. Samemu to by mnie szlag trafił z PIT-em. Pojechał po towar: klej, proszek i akumulator.
– Taśmę klejącą to akurat mam. – rzekła dumnie – Do kokard.
– Może i tak. Ale my będziemy działać w terenie. Przy studniach, śmietnikach. Tam, gdzie rodzi się potrzeba. Odwiedzający cmentarze to wielka, niezagospodarowana grupa klientów. Złoty target.
Kwiaciarka nalała mu jeszcze jedną porcję, od siebie.
– Powodzenia.
Piotr wrócił do domu i włączył telewizor. Robił tak co dnia, jednak tym razem coś się zmieniło. Usłyszał głosy. I był to objaw wracania do rzeczywistości, ponieważ głosy należały do telewizyjnych reporterek, które przez dwa ubiegłe lata traktował jak szumiące tło.
Może właśnie tego było mu trzeba? Założy firmę. Stanie na nogi. Opuści wreszcie ten cmentarz.
…to znaczy mentalnie, bo fizycznie będzie tam jeszcze częściej.
Teraz, pełen nowej energii, łapczywie wsłuchał się w informacje.
– Burze, wojny, inflacja – mówiono w tv – Księżniczka pokazała szorstką piętę.
Gdy miał już wyłączyć, nagle usłyszał:
– Śląski Don Corleone, po policyjnej obławie, zniknął.
Piotr spojrzał na ekran. Na zdjęciu widniał poszukiwany: grubas z wąsem w otoczeniu kilku bandziorów. Czerwona strzałka kierowała uwagę widzów na bossa, ale Piotra zainteresował ktoś inny. Oto wśród rzezimieszków rozpoznał swojego wspólnika z cmentarza.
– Już od trzech miesięcy wszyscy próbują go namierzyć, ale zapadł się pod ziemię! – relacjonowała reporterka.
– W rzeczy samej… – mruknął do siebie Piotr. …szpachelka. Siatka z jedzeniem! Cała ta sprawozdawczość… No pięknie… Zapadł się pod ziemię jakieś dwa metry, choć w tych rodzinnych grobowcach jest dość spora nadbudowa… To może tylko metr. – W rzeczy samej! – teraz wykrzyknął, uświadomił sobie bowiem, że brudna robota i handel klejem, na które umówił się z tamtym, to w rzeczywistości… brudna robota i handel klejem!
No pięknie! Piotr znów zapragnął uciec od strasznej rzeczywistości na cmentarz, ale akurat na cmentarz nie było można.
Bliscy Piotra byli wniebowzięci, że wreszcie zarzucił tradycję dziennic.
Myli się jednak ten, kto sądzi, że Piotr uniknął kłopotów z mafią. Donkorleonowscy dali sobie, owszem, spokój, nie szukali niedoszłego wspólnika, bo nie było dnia, żeby nie zgłaszał się do nich podobny człowiek z inicjatywą.
Piotra dopadł dużo groźniejszy gang.
Gdy któregoś dnia, na przystanku, poczuł ostrze, które wbija się śmiertelnie w jego ciało, usłyszał znajomy głos:
– Co? Myślał pan, że, dajmy na to, przepuszczę? Każdy tak gada, że tylko pozamiata i zagrzeje parówkę, a potem wszyscy w końcu rozszerzają handelek o kwiaty!
Obraz: Nazmi Ziya Güran „Karacaahmet Cemetery”