Lastriko poker
Choć w gruncie cmentarza leżą kości, to w gruncie rzeczy cmentarz jest parkiem. Drzewa, alejki i ławki. Czasem jakaś stara rzeźba. Bluszcz. A przy tym cisza. Idealne miejsce na spacer, całkiem niezłe także na randkę, zwłaszcza z kimś, kto stroni od tłumu i (a może bo?) lubi się rozbierać w plenerze.
Agatę poznałem na koncercie metalowym. Miała na sobie czarne spodnie, czarne buty i czarny płaszcz. Na szczęście – co ma w tej historii znaczenie – nie nosiła kolczyków. Nie tylko czarnych. Żadnych. Ponieważ kapela, która nas ze sobą połączyła nazywała się Szepty z krypty (o tym, że nie planowali międzynarodowej kariery świadczył nie tylko ten zlepek głosek), na pierwsze spotkanie, dla żartu, udaliśmy się na jeden z podmiejskich cmentarzy. Wybrałem ten, na którym nie miałem żadnego bliskiego, choć niewykluczone, że Agata spodobałaby się mojej zmarłej babci.
Już od kutej w kalie bramy zaproponowała mi grę: idziemy przed siebie, a przy każdej studni, na zmianę ściągamy jedną część garderoby. Taki rozbierany poker, tylko pośród granitów i lastriko. Dla ochrony stóp przed wystającymi korzeniami i potłuczonymi zniczami (a także z uwagi na to, że była to, jakby nie było, pierwsza randka) w grę, podczas gry, wchodziła tylko góra.
Już po kilku metrach oboje zostaliśmy bez kurtek, potem w ruch poszła jej apaszka i mój krawat (owszem, wystroiłem się, poza tym nie mogłem się oprzeć, aby nie włożyć tego wisielca w trupie czaszki), a wreszcie jej bluzka i mój pasek. Czułem, że wygram na braku jej kolczyków, ale przy ostatniej studni nie uznała mojego rzemyka, więc zdjąłem koszulę i przegrałem. Wtedy jednak liczyłem jeszcze na remis, czyli kolejną studnię, gdzie w niezdatnej do picia wodzie miałyby się odbić jej obnażone z czarnego stanika piersi. Szliśmy dalej.
W swej najmłodszej części cmentarz przechodził w sporą łąkę przygotowaną pod nowe kwatery. Znajdowało się w nim już kilka „zamieszkanych” alejek, lecz ani jednej studni. Rozglądałem się za nią łapczywie, jak, nie przymierzając, więdnąca chryzantema. Na próżno.
– Wygrałam! – zatryumfowała i wyrwała mi z ręki wszystkie czarne fanty. Ubraliśmy się i opuściliśmy cmentarz tylnym wyjściem, a kiedy tylko znaleźliśmy się poza ogrodzeniem, wykręciła się czymś i odeszła szybkim krokiem.
Było jeszcze młode popołudnie, więc wróciłem na cmentarz, wciąż pod jej urokiem, choć już zdając sobie sprawę, że moja porażka rozciąga się poza grę i pewnie już się nie zobaczymy. Jeszcze raz przeszedłem naszą trasę i zorientowałem się, że hydrologią w nekropolii rządzi pewna prawidłowość. Otóż jedna studnia przysługiwała na jeden nagrobkowy kwartał. Ten, do którego doszliśmy z Agatą jeszcze się nie wypełnił, stąd moja przegrana i wyprawy najświeższych żałobników z konewką do sąsiednich alejek. Policzyłem groby i doszedłem do wniosku, że aby postawiono tu kolejne ujęcie wody (ale też śmietnik i stojak na grabie) musi umrzeć jeszcze tylko jedna osoba. Może dwie, jeśli zachce im się kremacji.
Potem przychodziłem co piątek, z nadzieją na postęp w sprawie mojego rewanżu. Widywałem świeże groby, ale na ogół w starej części cmentarza. Brakowało tak niewiele… Wystarczyła jedna śmierć! Wraz z całą branżą pogrzebową, organistką i działem płatnych kondolencji w gazecie, ze wszystkimi, którzy czekali, aż zwolni się miejsce w DPS-ie oraz z tymi, których życie mógł uratować tylko przeszczep nerki – wyczekiwałem nowego trupa! A że mój powód był trywialny? Cóż… powód jak powód.
Tymczasem sprawa się przedłużała. Martwiłem się, ze Agata zapomni kim jestem. Jeszcze bardziej bałem się jednak o to, żeby nie wypadło na mojego dziadka! To była jego dzielnica, a ostatnio nie czuł się najlepiej. Byłoby głupio, gdybym swoją kalkulacją (co z tego, że romantyczną?) przywołał go na cmentarz.
Na szczęście padło na kogoś innego. Nareszcie – pomyślałem, lustrując świeży kopczyk z nie tak wielką znów liczbą wieńców. Marianna Kostka, lat 89. No szkoda, że nie sto! Odczekałem jeszcze parę dni i zgodnie z moimi wyliczeniami stwierdziłem obecność nowej studni w kwartale.
Zadzwoniłem do Agaty i poprosiłem o szansę na odegranie się. Ten sam cmentarz, te same ciuchy. Zgodziła się bez wahania, nie podejrzewając, że coś uległo zmianie. Pewnie myślała, że to tylko pretekst i będę ją chciał, desperat, przekonać, że warto ze mną chodzić nie tylko po cmentarzu.
Spotkaliśmy się przed bramą i niewiele mówiąc, wkroczyliśmy na pole gry. Minęły prawie dwa miesiące, ale pogoda okresu przejściowego wciąż była nijaka, więc zarówno w kurtce, jak i bez niczego, człowiek czuł się równie tak sobie.
– Dzięki Mańka! – rzuciłem w stronę ostatniego grobu na trasie i uśmiechnąłem się szelmowsko.
Staliśmy przy nowiutkiej studni, a mi ukazał się jej maleńki tatuaż, jak obrazek ukryty na dnie dziecięcego talerza, ukazujący się w nagrodę za posłuszne zjedzenie zupy mlecznej.
Jednakże, ten tak długo wyczekiwany zwrot akcji – niespodziewane łącze wodociągu i jej tors dołączający w nagości do mojego – przeszył mnie nagłym smutkiem. Jeśli zwycięstwo może mieć gorzki smak, to co dopiero remis!
Tym razem to ja się czymś wymówiłem, odszedłem i już nigdy nie zadzwoniłem do Agaty.
Pewnie byłoby inaczej, gdyby chodziło o całą alejkę. Byłoby jakoś ogólniej, jakoś bardziej anonimowo. Ale tu brakowało tylko tej jednej kwaterki. To na tą jedną czekałem tygodniami.
I choć mógł to być ktokolwiek, choć nie życzyłem śmierci nikomu konkretnemu, i choć – bezsprzecznie – nie miałem na tę śmierć żadnego wpływu, to jednak, gdy idę, jak co roku, zapalić znicz na grobie Marianny Kostki, najpierw przyczajam się za cyprysem i upewniam się, że jestem sam.
Nie chciałbym spotkać jej wnuczki, albo siostry i na pytanie: pan znał Mariannę? – odpowiedzieć: Nie, ja tylko wypatrywałem jej śmierci.
Obraz: William James Müller „Near the Caravan Bridge, Smyrna”