Obsluha
– Oluś, namieszałem…
– Co tato znów namieszał? Leki z piwem?
– Nie, nie. W internecie…
– A, to oddzwonię później – rzekła i natychmiast się rozłączyła.
Cóż… wiedział, co chciała przez to powiedzieć. Przerobili takich sytuacji setki: jeśli nie występowało bezpośrednie zagrożenie życia, Olga polecała teściowi kontakt z infolinią. „I tak ci nie pomogę, musisz tam zadzwonić i podać im login oraz numer zamówienia”. „I co jeszcze? Rozmiar buta?” – pytał, a ona odpowiadała mu z powagą: „A zamawiał tato buty?”, bo i to zdarzało się często. Dużo częściej, niż raz na sezon.
A więc infolinia! Pan Aleksander nie znosił infolinii. Tej muzyczki na czekanie. Tej sztucznej uprzejmości. Tego wrażenia, że jego rozmówcy w jednym uchu mają słuchawkę z nim – klientem, lecz w drugim – z jakimś koleżką, głupim radiem, albo rozmówkami polsko-hiszpańskimi. Nikt ich nie widzi, więc mogą nawet siedzieć w skarpetkach! Jednym okiem patrzeć w jego sprawę, lecz drugim w gazetę, głupi filmik, albo zadanie domowe. Zawsze musiał im wszystko powtarzać dwa razy, tak byli gamoniowaci i rozkojarzeni. Oni jemu, owszem, też, ale to dlatego, że nikt ich porządnie nie przeszkolił!
I jeszcze to upieranie się przy tajnych kodach nadanych zamówieniu, jakby istniała cała rzesza ludzi, którzy tylko czekają na to, aby podszyć się pod pana Aleksandra i przejąć jego paczkę z tutkami do tytoniu (niecałe 30 zł), książką o Górze św. Anny (dwie dychy w antykwariacie), albo używanymi zaciskami stolarskimi (za bezcen z uwagi na upaćkanie klejem).
Tymczasem on nigdy nie wiedział, gdzie jest ten cholerny numer! „Na samej górze” – instruowano go. A on na samej górze miał belkę z napisem www.sklepztutkami.pl. „Podam panu mój PESEL” – mówił, bo PESEL znał akurat na pamięć. „Nie. Musi być numer. Bez numeru pana nie znajdę”. – odzywał się głos i pan Aleksander był pewien, że jedną ręką głos klika w jego sprawę, lecz drugą już robi gest podcinania sobie żył i pokazuje reszcie sali (oni, zdaje się, relaksują się na wielkiej, wspólnej sali), że znów dzwoni jakiś nierozgarnięty stary zgred.
Pan Aleksander, owszem, także wykonywał w tym czasie jednoznaczne gesty, głównie przewracanie oczami, robił to jednak sam do siebie.
Mimo to, infolinia była i tak lepsza niż trzecia opcja – telefon do syna.
– Jacusiu, rozmawiałem z Olgą, ona mówi, żeby na infolinię, ale może ty mi coś jednak pomożesz?
I wtedy rozpoczynała się tyrada o niebezpieczeństwach zakupów w sieci, wirusach, oszustach i nieopamiętaniu w wydawaniu emerytury i renty.
„Nie martw się, zostanie dla ciebie trochę gotówki w puszce po kakao, a rzeczy, które kupuję wyrzucicie sobie na śmietnik” – gderał w końcu, a syn, zamiast przeczyć tej ponurej wizji syczał mu do słuchawki: „Ciii! Cicho! Nie mówi się takich rzeczy przez telefon! Niech ojciec natychmiast zmieni skrytkę!”, na co ten odpowiadał mu: „Dobra, schowam za tapczan”.
Dlatego też, lepiej było rozmawiać z synową, nawet, jeśli i tak kończyło się na przeklętej infolinii.
Pan Aleksander lubił internetowe zakupy. Nie tylko mnogość towarów i dostępność wszystkich rozmiarów śrubek. Nie tylko możliwość przeczytania terminu ważności bez przykładania lupy i tłumaczenia się później w kasie, że wniósł ją na halę jako prywatny zasób, a wygląda jak nowa, bo czyści ją octem. Nie tylko brak konieczności obucia podczas dokonywania transakcji (owszem, i on siedział w skarpetkach, ale on to w końcu on: klient, a tamtych należałoby posłać po ogładę do szkół!). Pan Aleksander cenił sobie przede wszystkim to, że zakupy może zrobić na spokojnie.
W jego konsumenckim życiu sporym przeskokiem było już pojawienie się samoobsługowych marketów, gdzie mógł do syta poważyć sobie w ręku słoiki dżemu różnych producentów, a potem odłożyć je z powrotem na półkę, bez narażania się na komentarze współkolejkowiczów (gdzie im się tak spieszy?) Internet dawał jeszcze większą swobodę. Jeszcze większą niezależność od ludzi, pogody i dostępności miejsc parkingowych pod marketem.
Pan Aleksander lubił też dreszczyk towarzyszący korespondencji ze sklepem. Przyjęcie zamówienia. Potwierdzenie płatności. Informacja o wysyłce. Czekał na te maile z wypiekami na twarzy, a kiedy przychodziły, czuł się jak osoba, która wygrała na loterii.
A że czasem zdarzało mu się coś namieszać? Trudno… To zresztą zawsze była wina sklepów. Ważne informacje (np. o ilości) umieszczali w takim miejscu, że pan Aleksander się ich tam nie spodziewał. Albo tak mu coś robili z komputerem, że mu się zawieszało i klikał siedemnaście razy w przycisk KUP, żeby się odświetlił („no odświetlił, Oluś, bo był podświetlony”), albo mu coś znikali na jego stronie, w jego domu („no i cofnąłem, ale za daleko mi cofnęli”). Poza tym, mogliby do niego zadzwonić, tak jak on dzwonił do nich, i upewnić się, czy na pewno zamawia 50 majonezów. Ewidentnie nie mieli przeszkolenia.
Też by im puścił muzyczkę, żeby sobie posłuchali przez pół godziny.
– Tato? – nie minęło nawet 5 minut, a Olga już oddzwaniała, zaniepokojona faktem, który dotarł do niej dopiero po chwili – Ty namieszałeś? Nie „te chuje ze sklepu”?
– No, tym razem ja… – odparł skruszony.
– Rany, to co się stało?
– Ech… – pan Aleksander nie miał na to słów. – Chyba im skasowałem internet.
A kiedy uściślił, co dokładnie zrobił i podał wszystkie szczegóły swojego zamówienia skrzynki piwa, rezygnacji, ponownego zamówienia, ale z innym adresem dostawy („w paczkomacie by się nagrzało, a to niepasteryzowane”), ponownej rezygnacji, ale tylko z części zamówienia („bo jednak niektóre były pasteryzowane, a takich nie piję”) i jeszcze kilku innych kwiatków (tak w okolicy piątego kwiatka pan Aleksander zaczął dostrzegać lekki, leciutki cień winy sklepu), Olga skwitowała:
– No, to teraz tato musi wypić piwo, które nawarzył!
Tym razem sytuacja była o tyle poważna, że był to mały browar, nie tylko bez infolinii, ale i zwykłego telefonu oraz maila (w każdym razie nie udostępniali ich na swojej stronie), w dodatku czeski. Jedynym kontaktem był migający ma marginesie strony chat. Chat? Co to jest? I kto tam siedzi? Operatorzy chatów, skoro nikt ich nie tylko nie widzi, ale i nie słyszy, muszą jedną ręką zajmować się malowaniem paznokci, a drugą przewijaniem filmów na komórce. Jednym okiem patrzeć w okno, a drugim w gazetę. W jednym uchu mieć głupie radio, a w drugim słuchawkę z infolinią sklepu, w którym załatwiają swoje, z kolei, prywatne zakupy. A jeśli to Czesi, to siedzą już całkiem bez skarpet! Pocieszające było jedynie to, że nie mając ani jednej wolnej ręki prawdopodobnie nie mogą już wykonywać gestów obrażających intelekt klientów.
No i po jakiemu pisać?
Formularz do zakupów online mieli po polsku (jak w większości internetowych sklepów można było wybrać język i pan Aleksander odkrył, że owszem: są sytuacje, w których widok polskiej flagi może wywoływać radość i wzruszenie). …ale chat?
Pan Aleksander zaczął nawet tłumaczyć tekst ze słownikiem dobytym z najwyższej półki biblioteczki, ale kiedy już na dzień dobry „Dzień dobry” przetłumaczył na „Dobre rano”, a „odkręcić” problem na „odšroubovat“, względnie „rozmotat“ – zrezygnował… Wstydził się go wpisać w tak śmiesznej postaci i napisał po polsku. Niech sami go sobie przetłumaczą i niech pękną ze śmiechu nie z jego winy.
Na odpowiedź czekał jakieś dwie sekundy. Czystą polszczyzną odpowiadali mu, że z przyjemnością zajmą się jego problemem, że pomyłki zdarzają się każdemu, a zmieniać zdanie to rzecz ludzka.
– Dziękuję za wyrozumiałość… – odpisał, ale coś mu nie pasowało… Czy na pewno się zrozumieli? Wiadomo przecież, że kveten to u nich maj, a jahoda to truskawka. Może więc paczkomat to jego wycieraczka z nadrukiem czarnych stóp? Może jego rezygnacja z rezygnacji połowy zamówienia na rzecz drugiego zamówienia, które w tych okolicznościach chciałby anulować, ale w zasadzie podwoić oznacza coś całkiem odwrotnego?
– Czy wszystko jest jasne? – dopytał
– Tak, jasne, że jest jasne! Jak jasne pełne. – oni na to, na temat i z humorem! Żadnego: „Panie Aleksandrze, pyta pan już czwarty raz, mówię przecież, że zmieniłem ten adres, tak jak pan prosił”, w domyśle: „wyłącz się już dziadu” (bo o wyrafinowane „ty stetryczały upierdliwcze”, ich nie podejrzewał).
– I na pewno wiecie, gdzie wysłać?
Tu wkleili poprawny adres. Za chwilę, od firmy kurierskiej dostał też maila, że paczka w drodze. Tak szybko, że nawet nie zdążył dostać w związku z nim wypieków na twarzy.
– A na koniec przysłali mi dwa stukające się kufle piwa! – relacjonował synowej.
– …to jednak przysłali tacie te piwa?
– Nie no, na razie hieroglify! – powiedział.
Doskonale wiedział, że mówi się na to emotikonki, ale ich nie uznawał. Uważał je za przejaw infantylizacji i prymitywizacji języka.
Szczerze mówiąc, pierwszy raz w swoim konsumenckim życiu, miał poczucie, że zajęto się jego sprawą kompetentnie, grzecznie i szybko. A nawet sympatycznie. Dowcipnie! Bez tej cholernej muzyczki. I co najważniejsze – bez numeru zamówienia! Wpisał tylko swoje imię i nazwisko, a oni już wszystko wiedzieli!
– Pewnie poznali po numerze IP – mruknął na to jego syn, kiedy opowiadał o wzorcowej obsłudze podczas podwieczorku z okazji urodzin wnuka. Mówił o niej i mówił.
Pan Aleksander był tak zadowolony z załatwienia sprawy, że postanowił odwdzięczyć się swoim rozmówcom czekoladkami. To na pewno jakieś miłe panie! Dobra szkoła! Nie te siksy z infolinii, które mu przerywają, gdy streszcza pierwszy rozdział książki, w sprawie której dzwoni, bo nie doszła.
Owszem, to za granicą. Nie miał jednak daleko. Jakieś półtorej godziny autem. Kupił wspaniałą bombonierkę, znalazł adres i ruszył w podróż.
Cofnął się jeszcze, żeby wyłączyć żelazko.
Na widok wyelegantowanego jegomościa inżynier warzelnictwa wytarł ręce w ogrodniczki i wspomagając się nimi powiedział coś po czesku. Pan Aleksander był, rzecz jasna, przygotowany na barierę językową, dlatego też, miał ze sobą słownik. A ponieważ Czesi to naród czytający, jego rozmówca wiedział, co robić, gdy przychodziła jego kolej na stosunki międzynarodowe. Znajdował odpowiednie słowo w swojej części słownika (bo był to słownik czesko-polski i polsko-czeski) i pokazywał je brudnym palcem, na co jednak pan Aleksander przymykał oko.
W ten sposób dowiedział się, że to nie on jest miłą panią ze sklepu online. Sklep online był całkowicie automatyczny, tak, jak i chat. Browar kupił go w pakiecie z programem do księgowania.
– Tam je robot! – tłumaczył.
– Robot?
Pan Aleksander zaczął wertować swój słownik. Co oni, u licha, nazywają robotem?
Okazało się jednak, że robot to robot. Ale jak to robot?
– Chatbot. – uściślił warzelniczy i, widząc rozpacz w oczach eleganta, nalał mu kufelek.
Syn pana Aleksandra miał tę wkurzającą cechę dorosłych dzieci, że jak był potrzebny – to nie odbierał telefonów, ale jak nie było trzeba – dzwonił. Nagle się niepokoił!
– Myślałem, że tam miałeś jakiś wypadek! – grzmiał do słuchawki swoje zwyczajowe katastrofizmy – Czemu robisz nam takie numery!?
– Wam? – zdziwił się pan Aleksander – a co, już mnie ubezwłasnowolniliście?
Lecz syn, zamiast przeczyć tej ponurej wizji, grzmiał dalej:
– Nie wróciłeś na noc! Telefonów nie odbierasz!
– Nie gadaj jak matka. Nie dzwoniłem, bo to zagranica, a zostałem, bo pan Honza lał mi prosto z tanku…
– Z czego? Kto? No dobra, ważne, że jesteś cały. Taryfa jest jedna. Jesteśmy w unii, mówiłem ci.
– Tak. Tak. Ty! Słuchaj! – ożywił się naraz – Jak jesteś taki mądry, to powiedz: wiesz kto wymyślił słowo robot?
– A co to jest słoworobot? Do mieszania chmielu jakiś mikser?
– Robot! Normalny robot! Otóż czeski pisarz Karel Čapek! A właściwie jego brat.
– Uhm. – mruknął syn, oceniwszy, że jednak ma to związek z piwem. – Tato, następnym razem zadzwoń. – powiedział i rozłączył się, choć pan Aleksander chętnie podzieliłby się pozostałymi ciekawostkami, które przywiózł z browaru.
Na przykład tym, że jeśli jakiegoś piwa nie ma na stanie – chatbot odpowiada: „Czarno to widzę! Jakbym patrzył w kadź z tmavym.”, a jak wykryje użycie przekleństw (podobno klienci lubią obrażać maszyny) – chatbot pisze: „Bicie piany ma sens tylko w kuflu”.
To, że rozmawiał z robotem, pan Aleksander jakoś przełknął wraz z czwartym kufelkiem. Dotąd widział takie sytuacje wyłącznie na filmach sf, mógł się jednak spodziewać, że moment, gdy fantazja dogoni rzeczywistość nastąpi jeszcze za jego życia (choć wolał, żeby zrobił to w obszarze medycyny, albo osobistych spodków do latania nad miastem, a nie obsługi klienta).
Przy szóstym przypomniał sobie jednak, że rozmawiał z chatbotem po polsku. Te piwne odniesienia okraszające „Tak” i „Nie” to przecież idiomy. Może więc i chatbot gada zaprogramowanymi hasłami, może i panuje nad bazą adresów i zna kody pocztowe każdej ulicy, ale ktoś musi go tłumaczyć na polski! Bóg wie zresztą, na jaki jeszcze. Po francusku to chyba nie da się bić piany, bo oni tam tylko żłopią wino. Do bagietki i do wódki!
Pan Aleksander wiedział, że nie zaniesie swojej bombonierki chatbotowi, ale może dałoby się odwdzięczyć tłumaczce? To na pewno jakaś miła pani.
Nie było rady, inżynier Honza upewnił się, że jest wystarczająco późno i zadzwonił do informatyka, z którym współpracował browar. To on nakupował im tych komputerowych gadżetów (łącznie z elektronicznym termometrem, którego jednak pan Honza nie uznawał, ponieważ nie można się nim było podrapać po plecach).
– Mówi, że chatbot łączy się w czasie rzeczywistym z internetowym tłumaczem. – wyjaśnił panu Aleksandrowi, zostawiając już dla siebie resztę usłyszanych właśnie informacji: mianowicie, że w nocy się śpi, a jego rozmówca, jak każdy, ma rodzinę i uprawia sporty.
– Wiedziałem! – ucieszył się pan Aleksander – Niech pan spyta, czy ma adres do tego tłumacza! Może być nawet infolinia…
Pan Honza już zdążył się rozłączyć, ale bez wahania zadzwonił jeszcze raz, bo jak powszechnie wiadomo, informatycy nie tylko są aktywni w nocy z uwagi na samotniczy tryb życia, ale też mają w uszach specjalne wkładki, które samoistnie łączą się z ich telefonami komórkowymi.
– Mówi, że tłumacz to translator. Automat. – powiedział po chwili – Jak kalkulator. Znaczy się… – tu upił sobie najspokojniej na świecie piwa – chyba nie odbierze.
Pan Aleksander patrzył przejęty trochę na pana Honzę, a trochę, z rosnącą nieufnością, w kufel. Przysiągłby, że usłyszał jego słowa po polsku i nastraszył się, że elementy skoku cywilizacyjnego mogły przedostać się do brzeczki, bo – jakby tak się zastanowić – to już od trzech jednostek nie używali słownika.
Bombonierka (z nieco nadbrudzoną wstążką) wróciła do ojczyzny. Pan Aleksander pogodził się z tym, że swój najbardziej udany kontakt ze sklepem zawdzięcza maszynom. Nic dziwnego. Sztuczna inteligencja miała milion oczu, uszu i rąk, a każda z nich była zajęta jego sprawą. Nie rozpraszała się na filmiki i rozmówki, nie niecierpliwiła, gdy wyłuszczał swój problem i nie obrażała, gdy powątpiewał w jej kompetencje. Sztuczna inteligencja miała milion języków, którymi mówiła bez żenujących błędów. Milion oddechów, które czuli na swoim karku ludzcy operatorzy infolinii. Ha! Pewnie dlatego byli tak poirytowani!
…ktoś jednak podesłał mu reklamę tego browaru. Miał ją w swoim mailu. Miał ją nie bez powodu i skorzystał z niej.
To na pewno jakaś miła pani…
– Oluś – zadzwonił do synowej – Miałem, migało mi, ale ktoś mi musiał to skasować, bo zniknęło.
– Ale co? Wskazanie z ciśnieniomierza?
– Nie, nie, w internecie. Ale to bardzo ważne! – zastrzegł zaraz, żeby go nie odsyłała na infolinię. Już tam był. Już dostał burę, choć jako jedyna osoba na świecie chciał się odwdzięczyć reklamodawcom słodkościami… („Dzień dobry. Chciałem zapytać, kto wysyła mi na maila reklamy?” „Podpisał pan! Podpisał pan regulamin i wszystkie zgody! Mamy prawo! A pan podpisał! Do widzenia!”
– No? To co tacie tam znikło? – westchnęła
– Reklama. A chodzi o to, że chciałem dać im bombonierkę.
– Rety… tato. Przecież dopiero co wrócił tato z tego browaru. Nie dał jej tato temu parobkowi na Ha?
– Parobkowi… Browarnictwo się studiuje! Mniejsza, mniejsza z tym. Ktoś mi wysłał reklamę, bo wiedział, że się interesuję piwem. Kto taki?
– Roboty google – odparła.
Czego innego mógł się spodziewać?
– To co mam im przynieść? Beczkę smaru?
– Tato… to są roboty komputerowe. – uśmiechnęła się, a po chwili, gdy zorientowała się, że nie robi to dla niego różnicy, uściśliła: – Programy. Algorytmy.
– Wiem przecież, że nie takie z blachy – zdenerwował się – przecież sobie żartuję.
Jednak wcale nie żartował. To znaczy, domyślał się, że roboty te nie są ucharakteryzowane na humanoidalnego potwora z oczami z czerwonych żarówek, ale sądził, że mają jakąś fizyczną formę i znaczną objętość. Jak ramię przy taśmie montażowej, albo inteligentny odkurzacz, który też przecież gada ludzkim głosem, a jest dziesięciocentymetrowym plastrem czarnego plastiku. Dyskiem. Do diabła! Przez te komputery nawet nie można powiedzieć dyskiem, bo dysk to już nie figura geometrii trójwymiarowej, tylko cholerne elektrobebechy.
– Tak, czy siak, one chyba też mają jakiegoś konstruktora? Ktoś je …zrobił w tym komputerze. Ktoś taki jak my. – zasugerował
– Jak my?
– …no, jakiś człowiek. Osoba. Ktoś, komu można dać piwo.
– Od razu założył tato, że to facet! – oburzyła się Olga
– Bzdura! – powiedział.
Jednak wcale nie była to bzdura. Owszem, uznał, że w komputerach robią faceci (choć musiał przyznać, że nie tacy „jak my”, ale bardziej jak ona, kobieta, która wie o co chodzi, niż on, facet, któremu migało, ale znikło.)
– To, czemu nie czekoladki? Paniom z obsługi chciałeś zanieść czekoladki.
– Wszystko jedno…
– Poza tym kobiety też lubią piwo. – pouczyła go.
– No, ładnie bym wyglądał, gdybym poszedł do tych miłych pań z piwem!
– Zdziwiłby się tato. – skwitowała, jednak bez wchodzenia w szczegóły. – Ale ma tato rację. Gdzieś tam, na końcu, czy raczej na początku, stoi za tym żywy człowiek. Pewnie z USA.
Poszukiwania żywego człowieka z USA mogły być jednak bardzo trudne… Pan Aleksander wyobraził sobie siebie, jak rozmawia z infoliniami linii lotniczych i jak usiłuje zamieszkać w amerykańskim motelu. Jak chodzi od drzwi do drzwi, a za każdymi z tych drzwi znajduje się pusty pokój z komputerem. Jak jeden robot informuje go polszczyzną przetłumaczoną przez innego robota, że został skonstruowany przez program. Wyobraził sobie, jak brnie po kolana w krzemie, jak upada i wstaje, a potem wyrywa z kontaktu wszystkie możliwe wtyczki. Jak wypruwa ze ścian kable. Jak topi w oceanie wciąż jarzące się i gadające ludzkim głosem bezprzewodowe laptopy.
A potem, jak ścigają go czarnoskórzy gangsterzy, jak grozi mu mafia zamerykanizowanych Sycylijczyków i jak w klitce FBI ma do dyspozycji tylko ocynkowane wiadro.
No i jak po tym wszystkim wyglądają jego czekoladki…
Obraz: Paul Cézanne: „Les Joueurs de cartes”