Wariograf

Autor: Lucyna Sterniuk-Gronek
Blog
27 maj 2025
Brak komentarzy

Jak najlepiej oddać nastrój? – ten odwieczny dylemat ekspresjonistów i wyrobników branży reklamowej, na komisariacie przy ul. Zielonej w ogóle nie miał racji bytu. Wiadomo było bowiem, że wariografem. Wykresy wymalowane kolorowymi rysikami na podłużnym arkuszu w kratkę były trochę jak magia, a trochę jak EKG, którego nikt nie rozumie, ale i nie kwestionuje. Wariografowi nie umykało żadne, najmniejsze nawet drgnięcie nerwu, żadna chwila zawahania i żadne tknięcie (to tknięcie, kiedy kogoś coś nagle tknie i postanawia podjąć próbę wywinięcia się). Każdą z tych sytuacji zdradzało odchylenie rysika na sinusoidzie, która – przy pytaniach kontrolnych, o imię i imię kota – wiła się regularnie, jak wykres wzrostów i upadków światowej gospodarki. Wszelkie próby matactwa, najsprytniejsze półprawdy i najcichsze przemilczenia wychodziły od razu na jaw – wychodziły wychodząc czarną krechą poza margines, ale i zwykły strach przed pójściem za kratki, nic subtelnego, uwidoczniony był tam z dokładnością do jednej kratki. 

Taki był wariograf. I choć jego działanie opierało się na naiwnym przekonaniu, że kłamca denerwuje się z powodu kłamstwa, wariograf działał. Nie ulegało to wątpliwości. Poddawani tu testom złoczyńcy, jeden po drugim, wpadali w sidła sprawiedliwości, pocąc się, przyspieszając oddech i zmieniając przewodnictwo elektryczne skóry. Dając sobie wykreślić swój nastrój na papierze milimetrowym, jak dzieci. 

Komisarz Wariecki, oficjalny i przeszkolony operator machiny, nie mógł się wariografowi nadziwić. Oczywiście jego uwadze nie uszła era komputerów, teleportacji kwarków przez Dunaj i edycji genomu. Wariograf to było jednak co innego. Jego działanie przeczyło zdrowemu rozsądkowi. Było jak czytanie ze snów, i tylko fakt, że urządzenie należało podłączyć do prądu, trochę ratował powagę tego badania. 

– Jeśli ktoś zachowuje zimną krew podczas mordowania – Wariecki wywodził pod automatem z kawą – to mu przecież nie podskoczy ciśnienie podczas kłamania! Albo powieka drgnąć, czy drgnie, jeśli nie drgnęła przy kradzieży? Czy ktoś naprawdę w taką moralność wierzy? 

– Zrymowało się panu – zauważył jego jedyny rozmówca, Antoni od montażu mebli. Komisariat dosłownie się rozsypywał, gałki szuflad zostawały policjantom w dłoniach, dna szaf urywały się z tak błahych powodów, jak ciężar parasola, albo wrzucony tam (choć celem była kieszeń palta) zmięty rachunek ze stacji benzynowej, którego nie przyjęto do rozliczenia i zwrotu. Biurka natomiast boleśnie kłuły drzazgą każdą, walącą w nie pięść, o przyciskanym doń policzku, (cudzym, podczas przesłuchania, lub własnym, podczas drzemki) nie wspominając. Meble były stare jak świat. A jednak komisarz pamiętał je, jak przyjechały, nowiutkie, błyszczące, każde w innym odcieniu, bo pozbierano je z magazynu, w którym stały w różnej odległości od słonecznego okna. Te nowe, może i jednolite w dniu przetargu, pewnie posypią się, jak tylko Antoni skręci ostatni blat. Nawet nie trzeba mu było podłączać elektrod, aby to przyznał, zaraz pierwszego dnia. Dzień dobry! – przedstawił się wtedy – Ja do mebli, ale pamiętajcie, jestem tylko montażystą, żeby mi który nie przyjebał mandatu za rogiem, jak się rozhuśtają! 

Biurko komisarza, jeszcze przed rozhuśtaniem okazało się na przykład za niskie. Ale nie tylko dlatego było mu w komisariacie niewygodnie. Od dawna nosił się z zamiarem odejścia na dosłużoną już kilka lat wcześniej emeryturę, nie mógł się jednak ostatecznie zdecydować, bo ta jego służba, choć już mu też drzazgą była i gałką w dłoni – wciąż miała solidne podstawy trzydrzwiowej szafy na mundur: pensję i poczucie misji. Odejść, nie odejść? Zostać, nie zostać? Był z tym pytaniem sam. Montażysta Antoni nie rozumiał jego dylematu. 

– Spierdalaj pan stąd! – rzekł zdecydowanie, gdy komisarz zagaił go któregoś poranka w tej sprawie. 

– …ale… czyż nie będę żałował? Czy nie utracę tej iskry, która czyni egzystencję sensowną?

– Stoisz mi pan na kablu od wkrętarki! Spierdalaj, bo nie skończę!

Starsi koledzy, bracia broni i pały, ci, od których wszystkiego się nauczył i którzy go znali (ten rym, gdyby go nawet wypowiedzieć na głos, i tak nie trafiłby do uszu Antoniego, bo zagłuszyłby go warkot uwolnionych spod buta narzędzi) dawno już odeszli, a młodsi, cóż… Komisarzowi nie chciało się bez końca opowiadać każdemu nowemu tych wszystkich historii, które zbudowały jego pozycję. Dlaczego każdy, kogo przyjmują, nie przychodzi już z tą wiedzą? Czemu nie wita się uściskiem dłoni, który wystarcza za pięć godzin strzępienia języka i nie patrzy spojrzeniem, w którym jest już wszystko – szacunek za wspólne lata, świadomość tego, co niesie na krzyżu druga osoba i tego, na co ją stać. Z pierwszymi trzema było nawet zabawnie, bo Wariecki mógł znów wrócić do podstaw, odtworzyć całą mitologię komisariatu i podbarwić nieco legendy, których był bohaterem. Potem zaczęło go to nudzić, a wkrótce też drażnić, bo młodzi należeli już do zupełnie innego świata. Niech pan komisarz opowie, jak pojechaliście osinobusem na ta akcję na Psim Polu! – zachęcali go na przykład tylko po to, żeby ponabijać się z zabytków milicyjnego taboru. Albo to o bimbrze w piwnicy komendanta! – rechotali, a przecież, gdyby przyszło im służyć w czasach, kiedy nie było Żabki po drugiej stronie ulicy, prawdopodobnie złamali by się, jeden po drugim, i odeszli do jakichś miększych zajęć. 

No więc wariograf. Tajemnicza maszyna! Działa, choć działać nie powinna! A może to człowiek jest dziwnym urządzeniem? Zabija, a potem poci się, gdy kłamie? Tak czy inaczej, fascynowała Warieckiego, a część młodych przekonana była, że jego nazwisko to ksywka utworzona z tego powodu. 

Tymczasem meblowy remont się przedłużał, listopadowy dzień skracał, a dylemat trwał i komisarz podjął decyzję, że to już najwyższy czas, aby podjąć decyzję: odejść lub zostać i przestać myśleć o odejściu. A ponieważ nie wiedział, czego tak naprawdę chce, zwrócił się do instancji, która w kwestii prawdy była nieomylna.  

Podłączenie sfigmonanometru, pletyzmografu i innych detektorów samemu sobie – było trudne, dlatego komisarz poprosił o pomoc jednego z młokosów. Maszynę podłączono do prądu, sprawdzono czy aby nie kończy się papier i stało się: padły dwa pytania. Wariograf tyle zrobił dla policji, niech teraz zrobi coś i dla policjanta. 

– Czy chcesz odejść?

– Tak.

– Czy chcesz zostać?

– Tak.

Kiedy komisarz Wariecki wziął w ręce wydarty arkusz z wynikiem i ujrzał jeden szlaczek i jednego wielkiego esa floresa, rzekł: 

– Spierdalam stąd!


– …ale chyba dokończy pan gwałt? – zaniepokoiła się nowa policjantka, którą wprowadzał w jedną sprawę, gdy ogłosił nazajutrz swą decyzję. Owszem, dokończy też te cztery kradzieże, wyznaczył sobie trzy miesiące. Innych interesowało jednak zgoła co innego: co tak przyspieszyło decyzję komisarza, od którego słyszeli o tym odejściu już od co najmniej dwóch lat. Młokos nie puścił pary z gęby (nawet trochę się cieszył, że przejmie po Warieckim przesłuchania z wariografem), ale komisarz nie widział niczego złego w wyjawieniu sposobu na dylematy. 

To, co działo się w komisariacie potem trudno opisać! Wariograf grzał się i huczał wyrysowując niezdecydowanym życiowe plany. Pani Ania z księgowości ufarbowała włosy na rudo, komendant wypił kawę, a nie herbatę, a dostawca pizzy się oświadczył. 

Zbyt niskie biurko komisarza Warieckiego ciągle łączyły z kimś przewody, po których płynęła informacja o ciśnieniu krwi i kłamstwie. Ludzie podłączali się jeden za drugim, rozwiązując jedno za drugim zagadnienie, a Wariecki, gdy pochylali się wspólnie nad wykresem, tłumaczył im potem, z linijką w ręce: o, tu była lekka niepewność, ten zygzak, a tu, proszę, tu padło wyznanie prawdy.  

Maszyna znała ich prawdziwe pragnienia, obnażała ukryte awersje i wskazywała drogę. (– To wasz organizm wskazuje – tłumaczył wszystkim komisarz – To on się denerwuje podświadomie, gdy wam się zdaje, że jest ok, to jego brzuch boli, a wy nie wiecie czemu, tak tłumicie prawdziwe emocje).

Oczywiście, kiedy przywożono na badanie jakiegoś podejrzanego, trzeba było na chwilę zwolnić maszynę. Raz zdarzyło się, że w kolejce do wariografu czekał akurat portier od przepustek, który – zorientowawszy się, że chwilowo niczego w swym życiu nie rozstrzygnie – zmuszony był dokonać rozstrzygnięć w życiu innych.  

– Pan do kogo?

– Ja jestem mordercą i przyjechałem na wariograf. 

– A zabił pan?

– Nie.

– No, to do widzenia!

I już sam biegł ku maszynie, już zaplatał na przedramieniu opaskę uciskową i już mówił imię i imię kota, a potem fuga biała, czy beżowa, co wyszło, bo zwariuję przez moją starą! 

Innym znów razem rozwścieczony posterunkowy wpadł do gabinetu komisarza Warieckiego i jego maszyny i cisnął na dwa krzesła dwóch młodszych aspirantów, których targał ze sobą pod pachą. 

– Który mi zajebał batonik?! – wrzasnął chwytając już kable, zmiarkował się jednak w porę, bo póki co, operator kabli był jeden. On podłączał, on pytał, on obserwował rysik i tłumaczył potem wynik, raz krótko, raz, jak mu przyszła fantazja, z analityczną swadą.  

Wariograf zmienił życie komisariatu.

– Komisarzu! – rzekli raz młodzi, którym o osinobusie i bimbrze opowiedzieli już starsi  koledzy – a niech Pan opowie, jak to było z tym wariografem! 

Komisarz Wariecki nie spodziewał się, że jeszcze na koniec dopisze do historii policji tak ładny mit. 

– No więc było to tak – zaczął – że miałem dylemat, odejść, czy nie odejść, montażysta Antoni błagał mnie, co prawda, bym został, bo bardzo pomagałem mu w skręcaniu mebli, ale to było za mało, nie wiedziałem, jaką podjąć decyzję. I wtedy użyłem wariografu, pierwszy raz dla sprawdzenia swoich, a nie przestępczych uczuć. Podłączyłem się, o właśnie tak… i usłyszałem pytanie. 

– „Czy chcesz zostać? Czy chcesz odejść?” – włączył się na to wspólnik tamtego legendarnego podłączenia.

– No i wyszedł wykres, który wszystko objaśnił – zakończył komisarz, wyrywając kratkowany arkusz i przedstawiając go oczarowanemu audytorium.

Tylko, że teraz, to był zupełnie odwrotny wynik!   

Obraz: Vincent Van Gogh: „Raíces de árbol”

Brak komentarzy

Zostaw swój komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *