Zapisy na koncie pani Sally Doh
saldo
1. «stan konta, różnica wynikająca z zestawienia sum przychodu i rozchodu»
2. «zestawienie wyników jakiejś działalności, uwzględniające zarówno sukcesy, jak i porażki»
Lp. 1 (Ma)
– Na początek pani głównym zadaniem… – mówiła kobieta o rzucającym się w oczy wdowim garbie i nastroszonej fryzurze w stylu pixie. Na imię miała Agata albo Agnieszka. Ale równie dobrze mogła być Pixie. Pixie, postanowiła w myślach – …będzie ostateczne zweryfikowanie poprawności dokumentów, które wcześniej były sprawdzane tylko raz.
– Ostateczne zweryfikowanie?
– Tak. Pani będzie sprawdzała dokumenty jeszcze raz, tak porządniej, po tym, jak jedna z nas, ja lub Jola – tu wskazała na koleżankę uśmiechającą się zza biurka od strony drzwi wejściowych – sprawdzi je pobieżnie. Chodzi o to, żeby zmniejszać ryzyko pomyłek na koniec miesiąca przy rozliczeniach. Wie pani, double-checking. Bo to jest bardzo problematyczne, kiedy nam wyskakują pomyłki nawet na taki głupi jeden grosz.
– Jeden grosz?
– Tak, niby grosik, a w księgowości potrafi wprowadzić sporo zamieszania. Trzeba potem szukać, skąd taki brak albo taki nadstan, z czego ta sytuacja wynika. No ale, co zrobić. Przekona się pani, bo pomyłek tak całkowicie to się nie da uniknąć. Za dużo tego wszystkiego. Papierów, liczenia, sprawdzania. A znowu ludzi do tej roboty to jakby zawsze za mało. No, trzeba lubić tę dłubaninę, powiem pani, bo inaczej to idzie zwariować – roześmiała się nerwowo, drapiąc lewy policzek i delikatnie rozmazując w tym miejscu makijaż.
Przekonam?, trudno uwierzyć, że odtąd będzie miała to – świat, w którym jeden grosz potrafił zabrać parę godzin z życia kilku kobietom pracujących w tym biurze. Poczuła, jak jej żołądek się ściska w kulkę przypominającą zgniecioną folię aluminiową.
Lp. 2 (Wn)
Przez jej ciało przelewał się głód. Z szuflady wyciągnęła nierozpoczętą jeszcze paczkę z zielonym makaronem świderki. Wsypała go do garnka z gotującą się wodą, dolała oliwy. Chciała spróbować czegoś nowego. Makaronu z zielonego groszku, który znalazła w tej samej cenie, co ten zwykły. W tej samej cenie, a już trochę inny, no to czemu nie?
Odblokowała telefon. Szybki rzut oka na maile, z których co najmniej połowa zawsze stanowiła reklamy albo newslettery ze sklepów, do których niepotrzebnie założyła konta, bo chciała nowości i okazji. Na skrzynce pocztowej znalazła jedną ważną rzecz do załatwienia. Zestresowało ją to, więc zamknęła aplikację. Oprócz tego kilka dymków czatu, na które nie miała siły odpowiadać. Jeśli zaczęłaby teraz odpisywać, a ktoś odpisałby zaraz potem, musiałaby odpisywać już cały czas, bo odsłoni swoją dostępność i odda smartfonowi swój zapas swobody, który został z tego dnia. Ciałem byłaby w kuchni, ale głowę by oddała i dłonie odpisujące, a makaron przygotowałby się albo rozmókł nie odcedzony na czas.
Weszła na instagrama. Chciała sprawdzić wcześniej zapisaną rolkę z przepisem na sos do makaronu. Załadował się feed i dała się rozkojarzyć, bo pierwszy filmik, który podsunął jej algorytm to była lista „top 10 must see places in Iceland”. Potem Madera, Bali, Wietnam. Już miała przesuwać dalej, ale nazwa i zdjęcie użytkownika przy ostatniej rolce przykuły jej uwagę. Zorientowała się, że filmik nie był kolejną propozycją materiału z jakiegoś nieznanego podróżniczego konta, tylko zapisem wrażeń z podróży jej grupy znajomych ze studiów. Weszła na profil i przejrzała bieżące relacje. Tak, byli teraz w Wietnamie. Poczuła silne ukłucie zazdrości.
Nie miała żadnych większych życiowych zobowiązań, decydowała o sobie, więc skąd to wrażenie niesprawiedliwości? Tak ona sobą pokierowała, a tak oni sobą. Jej znajomi robili roadtrip po Azji Południowo-Wschodniej, a ona przed chwilą czuła się usatysfakcjonowana, że spróbuje dziś nowego typu makaronu. Oni jutro będą zjeżdżać do południowego Wietnamu, a ona zaparkuje przed nowym biurem i będzie sprawdzała to, co sprawdzone na wypadek, gdyby ktoś chciał to kiedyś sprawdzić.
Zgasiła ekran telefonu. Próbowała przełknąć rosnący ścisk w gardle.
Nie dało się szczerze być zadowoloną ze swojego życia, kiedy na okrągło oglądało się lepszą jakość życia innych. Najgorzej chyba ze znajomymi. Obcym jakoś się wybacza, nie należeli w żaden sposób do niej, ale znajomi… To było gorsze. Znów straciła chwilowy spokój, który odzyskała po zdobyciu stabilnej pracy. Teraz nie chciała stabilnej pracy. Męczyło ją sama myśl tego, co dopiero ją tam spotka. Czuła, jak wszystko ma na nią wpływ, a ona na nic i na nikogo. Nie mogła się uspokoić, a makaron gotował się już za długo.
Lp. 3 (Ma)
Wysyłali ją do magazynu z niszczarką do papieru.
– Pójdziesz tam na kilka dni, bo sterta dokumentów czeka na zniszczenie – tłumaczyła Pixie, przesuwając niszczarkę w jej stronę. – Ja ci już tam wszystko przygotowałam, ułożyłam, wypisałam, co i jak. To będzie z kilkadziesiąt segregatorów.
– Ale czemu mam je niszczyć? – nie rozumiała, bo do tej pory segregatory wypełnione skrupulatnie zbieranymi dzień w dzień potwierdzeniami, formularzami, umowami i fakturami przedstawiane jej były jako coś świętego, nienaruszalnego.
– No, jak to? – wtrąciła się Jola. – Papiery trzeba niszczyć po upływie wyznaczonego czasu. Taki jest obowiązek. Zresztą, gdzie byśmy to wszystko trzymali, gdyby nie można było ich nigdy zniszczyć? Chyba byśmy musieli mieć magazyny wielkości stadionów – zaśmiała się. Miała jasne blond włosy jak Dolly Parton, a imię jak jej piosenka. Jolene.
– Taki jest obowiązek?
– Tak, taki wymóg – potwierdziła Pixie. – Musimy je utylizować, bo inaczej możemy dostać karę, że stare dokumenty jeszcze u nas siedzą.
– To jest… – Zabrakło jej słów.
Wyszła z budynku i niespiesznie pokonała odległość dzielącą biuro od magazynu. Jeden z pracowników pokazał jej stertę nagromadzonych pudeł z segregatorami i krzesło, które dla niej przygotowali.
– Spędzisz tu trochę czasu – zawyrokował mężczyzna, wskazując ilość dokumentów i mały rozmiar niszczarki.
– Skoro tego jest tyle, to nie da się tego jakoś inaczej pozbyć?
– No, co ja ci powiem… no, nie wolno. Taki jest wymóg, że trzeba niszczarką. Można dostać karę, jeśliby kto cię przyłapał, że je gdzieś spalasz czy coś. – Facet wzruszył ramionami. – No, co zrobisz. Ja też się buntowałem, ale nie ma po co, tyle ci powiem, nie ma po co. W pracy trzymaj się poleceń, a w domu to już sobie możesz myśleć po swojemu.
Siadła więc bez dalszych dyskusji i niszczyła kartka po kartce, plik po pliku. Najpierw dokumenty zbierają, potem sprawdzają, potem chronią, a potem niszczą. Zbierają, sprawdzają, chronią, niszczą. W dławiącej się od ilości papieru maszynie znikały ślady skrupulatności księgowych. Odrzucała myśli o głupim, codziennym trudzie Pixie i Jolene. I jeszcze swoim, najwyraźniej.
Lp. 4 (Wn)
Przyszła do niej tamta wiosna na szczycie Montserrat: dużo czasu, dużo chmur, sporo z czystego lenistwa, nic z głupich trosk, które zostawili na kilka dni w Polsce w zamkniętych pokojach akademickich. Ona rozwalona wygodnie na ławce. Na nosie ciemne okulary, promienie słońca ogrzewające czoło i policzki, pewność, że za chwilę dołączą do nich Keating i Clever, położą parujące kubki z kawą na stoliku, ten pierwszy usiądzie obok niej, a ona, odgrywając obojętność i rozkojarzenie, wyłoży nogi na jego kolanach. Keating, jak to miał w zwyczaju, uśmiechnie się trochę kpiąco, ale nic złego jej nie powie. Zacznie powoli pić swoje cappuccino, patrząc w przepaść Montserratu, która była lepsza, mocniejsza niż jakiekolwiek spisane słowa o przyrodzie, architekturze i harmonii, a potem, no tak. Oprze się wygodniej na ławce i zacznie bawić się drewnianym mieszadełkiem wybijając nim jakiś rytm najpierw w powietrzu, chwilę później na jej nogach. Ona się na to uśmiechnie i przez parę minut będzie porządkować w sobie pamięć o słońcu, kawie, ławce, Keatingu, przepaści, skałach, historii. On w tym czasie wejdzie w pogawędkę z Plazą, która w pewnym momencie powie coś takiego, że zawsze będzie chciała więcej przestrzeni i nie zamierza siedzieć na dupie, że jest niespokojna…
– …jestem niespokojna i nie wiem, kiedy to minie, czy w ogóle. Muszę te lata przebiec do maksimum. Należy mi się to, te widoki, takie dni, to wszystko. Nie wiem, skąd wiem, ale wiem. Chyba nadrabiam za dziadków, pradziadków, kto wie jak daleko w pokoleniach to siedzi… to może po nich ten niepokój, co nie? Bo nie zobaczyli prawie nic i tyle rzeczy nie mogli i mieć gówno mieli. Ja to sobie odbijam. No, rozumiesz, nie dam sobie przewalić życia.
– Znowu bez przesady. Możesz się szybko wykończyć… – wtrąci się Clever, ale Plaza mu przerwie w pół zdania:
– No to co, wszyscy się cały czas kończymy. Ja to zrobię po prostu lepiej.
Pamiętała, że Clever wytknął Plazie, że jest w tym trochę zbyt arogancka, że Keatingowi ogólnie podobało się to, ale uważał przypisywanie temu jakiejś misji pokoleniowej za nie do końca szczere, a ona nie miała sformułowanego żadnego konkretnego stanowiska. Podobała jej się buńczuczność Plazy, czerpała energię z jej energii i wierzyła, że jest częścią tego planu. Założyła, że jeszcze ma przed sobą dużo takich momentów z nim, z nimi, ze światem.
Lp. 5 (Ma)
– To nic, to nic – powtarza Jolene pocieszająco. – Nie ty jedna się na tym wyłożyłaś. Musimy po prostu…
– No ale nie rozumiem – zdenerwowała się. – Przecież tak mi to tłumaczyłyście. Zrobiłam wszystko krok po kroku. Patrz, tak mam zapisane na kartce, a teraz wychodzi, że się nie zgadza.
– Bo to jest wyjątek. Po zeszłorocznej zmianie trzeba opisywać takie przypadki w innym dokumencie systemowym. Tylko czasami się nam to myli, bo wszystko zależy od tego, jak zinterpretujemy te ustawy. No, jest to pogmatwane, wiem, ale zadzwonimy tam do nich i oni nam powiedzą, co i jak, dobrze? Na spokojnie.
– Zadzwonisz? Proszę. Ja nawet nie potrafiłabym wytłumaczyć, o co mi chodzi.
– Już dzwonię. – Położyła jej uspokajająco dłoń na ramieniu, a potem sięgnęła po telefon. – Nie denerwuj się, wszystko wyjaśnimy.
Jolene przez kolejne minuty na zmianę tłumaczyła i słuchała, tłumaczyła dalej i słuchała jeszcze intensywniej. Coś było nie tak, bo zwykle opanowana, w którymś momencie rozmowy zaczęła znacząco podnosić głos. W końcu rozłączyła się z niezadowoloną miną.
– No i co?
– Nie wiedzą.
– Jak to nie wiedzą? To kto ma wiedzieć?
– Dobre pytanie – wzdycha. – Ale tak to jest. Pierwszy rok po zmianach, masa nowych problemów, wychodzą dziury w systemie i nikt nic nie wie, nikt nie jest pewny. Oni nie mają jeszcze gotowych rozwiązań.
– To co my mamy zrobić?
– Bez paniki. Coś wymyślimy, coś popróbujemy. Jakoś się to opisze. Tylko zaczniesz od początku, okej? Na spokojnie. Ja ci pokażę jak.
– Naprawdę od początku? – Pomyślała o tych wszystkich godzinach, które spędziła nad wypełnianiem dokumentacji. O tym, ile w sumie zabrało to dni, ile wywołało u niej nerwów i frustracji. I że zaraz zacznie to od zera. Jezu. Łzy stanęły jej w oczach. Co to jest? Co ona tu robi? Co ktokolwiek tu robi? Kto to wszystko wymyśla?
– Spokojnie, Sally. Nie złość się, ale na przyszłość nie trzeba tak biec. Następnym razem sprawdzaj sobie regularnie, czy to co robisz ma ręce i nogi. Jak nie wiesz, to pytaj. Lepiej się upewniać.
– Że to, co robię ma sens? – Z przerażeniem usłyszała w swoim głosie bliskość płaczu i zrozumiała, dlaczego Jolene od paru minut stosowała przy niej wszystkie pochodne formy słowa „spokój”.
– Tak, czy ma sens, czy ma ręce i nogi.
Obraz: Darío de Regoyos: „Blast Furnaces in Bilbao”