Zdrów jak ryba
– Ej stary, pomożesz mi przestawić szafę? Myślałem, żeby trochę przemeblować.
Patrzę dłuższą chwilę na Alana, a Alan na mnie. Gapi się spod kredowo białego łba zmęczonymi oczami i dołami w kolorze atramentu z długopisu. Jest nieogolony, nieumyty i siedzi przed maszyną do pisania wraz ze stosem niedopałków, cygar, przypalonych, brudnych gaci i żółto-szarymi kłębami dymu.
– Daj mi chwilę. Tylko dopalę petka.
– Ty, ale Alan, jak ty już chyba czwartą paczkę kończysz dzisiaj.
– No wiem, wiem. Ja po prostu strasznie lubię zapalić.
– Dobra, chyba sam sobie poradzę z szafą później. Nie chcę żebyś mi się tu zrzygał z wysiłku. Jadę później na szybkie badania w przychodni i może na jakieś jedzenie. Chcesz się zabrać razem?
– Spoko. Podjedziemy do sklepu po drodze?
Pojechaliśmy i Alan wyszedł z auta na parkingu do sklepu. Czekając trochę o nim myślałem. Zerwała z nim dziewczyna i zapytał czy może się u mnie przekimać na kilka nocy, ale jak teraz policzyłem na palcach to było już cztery miesiące temu. Będę musiał z nim pogadać, żeby albo się wyprowadził, albo zaczął trochę ogarniać.
Alan wchodzi do samochodu z siatką, z której wysypują się papierosy. Większość paczek jest czerwonych, ale są też zielone Rothmansy czy złote Marlboro. Parę paczek się wręcz wylewa z siatki i upada pod siedzenia.
– Zapasy na zimę – powiedział i wyszczerzył się.
Jedziemy dalej. Alan pali petki.
– Ej słuchaj. Zrobimy tak. Miałem podjechać do przychodni na badania, ale bliżej jest szpital. Wezmę cię do szpitala i zrobisz sobie badania, dobra? Wiesz, martwię się. Z rana wypluwasz kule flegmy wielkości pięści i poza jaraniem to ledwo się ruszasz.
– No dobra. A pożyczysz mi dwie stówki? Jutro na pewno oddam. Artykuł już przeszedł w redakcji i dosłownie już tylko czekam na przelew.
– No niech będzie jak tylko dasz się przebadać. Sam jestem ciekaw co ci wyjdzie.
W samochodzie już trudno mi oddychać, nawet przy otwartym oknie, ale na szczęście dojechaliśmy i parkujemy. Kiedy Alan otwiera drzwi, paczki szlugów i filtry wysypują się na ulice.
– Potem się wyzbiera – powiedział.
Wchodzimy do miętowego budynku szpitala i podchodzimy we dwójkę do recepcji. Starsza, chudziutka pani zza lady podnosi brwi na widok mojego kolegi.
– Ja pana umówię na badania płuc, dobrze? I jeszcze wklepię EKG na za godzinkę. Coś jeszcze panom pomóc?
– To będzie wszystko, dziękujemy – mówimy zaskoczeni.
Alan nerwowo buja nogą, kiedy czekamy na plastikowych siedzeniach pod gabinetem F25 doktor Zielińskiej.
– Stary, ja tak bardzo muszę zajarać. No zaraz eksploduję normalnie. Może otworze okno w łazience? Jest tam, o, zaraz za rogiem.
Spojrzałem tylko na niego wymownie.
W końcu drzwi uchylają się i słyszymy nasze imiona. Wchodzimy powoli do gabinetu, a mój współlokator buja się na boki i ma już intensywne drgawki. Tłusty i gęsty pot kapie mu z czoła na podłogę i mówi doktor, że przeprasza, i że w aucie mamy mopa jeszcze po przeprowadzce.
– Usiądzie Pan no tutaj, na klozetce. Rozebrać się do pasa i położyć się, proszę.
Wielka kobieta, doktor Zielińska, wielkimi łapami szpera w medycznych sprzętach, kiedy znerwicowany Alan się przygotowuje. Doktor podpina różne kabelki i inne ustrojstwa do jego śliskiej klatki piersiowej. Włącza maszynę i czeka aż skończy pracę.
– Czy jest Pan palący?
– Ja? Nie… Może czasem się zdarzy najwyżej.
– Hmpf – odburknęła znudzona pani doktor.
– No właśnie dobrze, że Pani poruszyła temat – Alan lewą ręką zaczął gmerać po kieszeni spodni. Wyciągnął zmielonego papierosa i zapalniczkę. Sprawie go podpalił i zaczął puszczać dymki.
– Czy Pan oszalał? Jesteśmy w szpitalu – powiedziała wyraźnie zdenerwowana doktor Zielińska.
– Proszę Pani… to tylko papieros, wentylacja widzę działa tu znakomicie, a jak miło tak posiedzieć z fajką. Może Pani też chcę?
– Nie, nie. Chcę to, żeby Pan stąd wyszedł jak najszybciej po zakończeniu badania. Jeszcze tylko chwila.
Maszyna zapiszczała.
– To już będzie wszystko. Proszę się ubrać. Mogę Panu od razu odczytać wynik, albo wysłać mailem, bo tak też od niedawna robimy.
– Proszę czytać – ponagliłem zaciekawiony.
Kobieta jeszcze poczekała, aż Alan skinie głową i zaczęła mówić.
– Niech panowie no tutaj spojrzą – pokazuje wykres świeżo wyjęty z maszyny i obok trzyma jeszcze jakiś inny. – Mam tutaj dwa wykresy. Jeden z nich jest szkoleniowy i pokazuje wzorową pracę serca. Drugi to praca Pana serca. Jak zastawi się je obok siebie to są, co zaskakujące, niemal idealnie dopasowane. Pana serce jest zdrowe, co więcej, jest w rewelacyjnym stanie.
– Nie do wiary… – wyszeptałem.
– Ma się tą kondycję – uśmiecha się mój kolega, który wygląda teraz jak trup na chwilę przed wymiotowaniem.
Podziękowaliśmy i wyszliśmy z gabinetu. Alan skończył palić i zkiepował w śmietniku na skażone, szpitalne odpadki. Mieliśmy jeszcze odebrać wyniki badania płuc, które zrobiliśmy przed wejściem na EKG.
Siedzimy już w gabinecie młodej pani doktor i słuchamy co mówi.
– Mam już Pana wyniki, Panie Alanie. Czy uprawia Pan jakiś sport?
Alan ciężko dyszy. Słychać wyraźne, chropowate świsty, kiedy płytko oddycha, ale wyszczerza się i mówi:
– No proszę Pani! Gdybym nie został dziennikarzem to na pewno sportowcem.
– I słusznie. Ma Pan lwią kondycję płuc. Mógłby Pan przebiec maraton w razie potrzeby.
– Super, tak właśnie myślałem. Na co dzień czuję się genialne to nawet nie jestem zdziwiony – mówiąc to zrobił się zielony więc z typowego szkieleta zrobił się z niego bardziej kiepski zombiak.
Mi z kolei opadła szczęka.
– Jak to zdrowy? Jak to maratończyk? Nie widzi Pani jak on wygląda? Przecież to chodzący trup, na parkingu przysięgam, że widziałem jak sępy się na niego już czają. Z rana pluje wielkimi kulami czegoś obrzydliwego. Nie mogę na to patrzeć czasami.
– A nie pomyślałeś, że to kłaki twojego spasłego kocura? Idzie się udusić od tego włosia wszędzie.
Alan trochę się naburmuszył, a doktor zaczęła mówić:
– Wyniki to wyniki, a kwestie wyglądu to już Pańska subiektywna opinia. Maszyna drukuje, ja to czytam i tyle mam wam do powiedzenia. Z mojej strony to wszystko.
– Dobrze, dziękujemy i do widzenia.
Ja pośpieszenie uciekłem, a Alan jeszcze zalotnie się Pani ukłonił na wyjściu. Opowiedziała pięknym uśmiechem. Przeszliśmy przez korytarze kierując się do wyjścia i później na parking.
Wchodzimy do samochodu. Mój kumpel jeszcze się schylił i wyzbierał każdą paczkę i fajkę, które wypadły wcześniej na ziemię. Wsiadamy i jedziemy powoli w ciszy.
Alan nakleił sobie na ramię trzy ogromne plastry nikotynowe, które kupił po drodze w aptece. Wciągnął jeszcze byczą dawkę tabaki i włożył w dziąsło tłustego snusa. Drżącą ręką staruszka wkłada papierosa do buzi.
– I to się nazywa życie, bracie – uśmiechał się i wypuścił bury dymek.
Obraz: Rembrandt: „The Anatomy Lesson of Dr Nicolaes Tulp”